Mam pół godziny na napisanie tej recenzji, bo o 7:00 umówiłem się sam ze sobą, że idę biegać. To dobrze, bo będzie krótka i nie odjadę w nieczytelne dygresje... Ale od takiej muszę zacząć.
W 1991 roku mam 14 lat, chodzę do I klasy LO i mam już swój niemal ukształtowany muzyczny świat. A raczej jestem w trakcie jego odkrywania. Co tydzień poznaję jakąś perłę, jakiegoś giganta typu debiut King Crimson, kolejną płytę Yes czy Van Der Graaf Generator. Za kilka tygodni wpadnę po uszy we wczesne Genesis... Jako syn mojego ojca odwiedzam sąsiadów Państwa M. (bliskich do dzisiaj) kilka ulic dalej. I w ich mieszkaniu jestem świadkiem rozmowy Pana J.M. z Panem R.M. Rozmowy, która niby jest kłótnią, ale w tej kłótni się perfekcyjnie zgadzają. Ja stoję w korytarzu, mój Tata grzebie w "Muratorach" a w salonie, przy gramofonie trwa zażarta dyskusja nad Innuendo Queen w wersji winylowej przekładanej z rąk do rąk. Jeden z Panów twierdzi, że Queen to najlepszy zespół świata, a Freddy jest absolutnym wirtuozem wokalu. Drugi zaś twierdzi, że najlepszym zespołem we wszechświecie jest Queen i nikt nie jest lepszy od Freddiego.
Pamiętam tę dyskusję do dziś. Ale ona mnie nie ukształtowała, ona mi przeszkodziła w wypracowaniu swojego zdania. Zderzyłem się z nią jak z pomnikiem. Innuendo to płyta doskonała, ale obraz Queen jaki wtedy miałem to cała seria teledysków z The Miracle i (swoją drogą doskonałe) piosenki walczące o prymat hitów pop z Michaelem Jacksonem.
Kilka miesięcy później Freddy Mercury zmarł. Stał się ikoną. W TV poleciał wielki koncert na jego cześć. Na każdym straganie w pierwszym rzędzie stały kasety Queen. Freddy stał się wielką gwiazdą, dzieciaki się w nim zakochały. Ja w tym wszystkim odsunąłem się trochę na bok, chciałem poczekać aż opadnie kurz aby bez tej otoczki wielkiego pogrzebu w nowoorleańskim stylu, jaki wyprawiały mu media, samemu ocenić, czy Queen to najlepszy zespół świata.
Czy czekałem aż 27 lat? I tak i nie. Nie, bo każdą płytę Queen słuchałem przez te lata wielokrotnie. Ale ciągle nie byłem w stanie przebić tej niewidzialnej folii między mną a muzyką. Paradoksalnie chyba właśnie teraz, kiedy kurz za sprawą filmu Bohemian Rhapsody ponownie się wzbija, mi udaje się zdjąć tę folię, która jest między mną a Queen i czuję tę muzykę dużo bardziej niż przez ostatnie 27 lat...
Film obejrzałem w piątek, w dzień premiery. W małym chojnickim kinie Kingsize (na 40 osób). Był to seans jakiego nie przeżyłem od lat. Seans poprzedzony niemal 10 minutowym wstępem (właściciela kina?), opowieścią o swojej miłości do Queen. Seans, przez który siedziałem jak na szpilkach, z ciarkami na skórze, z łzami napływającymi do oczu, bojąc się drgnąć, aby nie prysła ta magiczna atmosfera niemal prywatnego koncertu. Tej więzi na linii Queen-ja.
Nie przeżyłem takiego wzruszenia od lat. Ani w kinie, ani na koncercie. (Ostatni raz tak się czułem prawie 5 lat temu na Current 93 w Londynie...). Wyszedłem z tego filmu na miękkich nogach.
To nie jest film o ekscesach Freddiego ani o jego homoseksualizmie. Praktycznie we wszystkich recenzjach jakie czytam, recenzenci zarzucają, że jest to hagiografia i czepiają się, że hulaszczo-imprezowy Freddie jest ledwie nomen omen liźnięty. To nie jest prawda. Film jest idealnie zbalansowany. Jest wystarczająco dużo scen pokazujących Freddiego jako biseksualnego króla nocy aby wielokrotnie się zastanowić czy można zabrać na seans swoja 11-letnią córkę. Ale jest też niezwykle dużo o tym co najważniejsze: o muzyce i o rodzinie jaką tworzył zespół Queen.
Biorąc pod uwagę, że film nie może mieć znacznie więcej niż 2 godziny jest tutaj wszystko co powinno być. I całkowicie wybaczam pominięcie kilku utworów, wybaczam nawet brak Innuendo i brak ckliwego zakończenia jakie Oliver Stone przed laty zafundował w The Doors (Adagio Albinioniego na Pere-Lachaise). Wręcz cieszę się, że jako Grand Final mamy baaaaardzo obszerny fragment Live Aid z Wembley 1985.
To jest film, którego się nie spodziewałem. Film zrobiony dla mnie. Film, który chyba już całkowicie, do końca zdarł folię między mną a muzyką Quuen.
Idę biegać. Mimo, że ukazały się w piątek dwie przecudowne płyty (Dead Can Dance i Marianne Faithfull) muszą jeszcze trochę poczekać. Dziś w słuchawkach będzie śpiewał Freddie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz