Planując rodzinną (a nawet dwu-rodzinną) wycieczkę w czerwcu do Włoch na pewno nie przewidziałem dwóch rzeczy: tego, że będę już bardzo wymęczony polskimi upałami przez cały maj i pół czerwca, oraz tego, że we Włoszech będę musiał używać siatki z supermarketu, owinąć w nią komórkę, co by chronić ją przed deszczem. Nie przewidziałem też, że umknie mi obecność na 100-nej edycji Parkruna Gdańsk-Południe, ale to temat na osobny smuteczek...
Wracając do Włoch, zupełnie losowo trafiliśmy w rejon gdzieś na granicy Toskanii, Ligurii i Emilia-Romania. Dokładnie do miejscowości Castiglione di Garfagnana, w rejon który jako całość określa się właśnie słowem Garfagnana. W jednej strony schowany w Apeninach, a z drugiej oddzielony od morza Alpami Apuańskimi.
Na ich najwyższy szczyt, czyli Monte Pisanino (1946 m.n.p.m.) mamy widok z okna, a nawet z leżaka przy basenie :) Niby 1946 metrów nie robi aż takiego wrażenia, bo w naszych Tatrach wiele szczytów ma powyżej 2k. A w samych Apeninach na taką Monte Amiata (~1550 m) można wjechać nawet samochodem, ale to właśnie te ostatnie 500 metrów robi największe wrażenie - w żlebach leży śnieg, gołe skały nie są pokryte roślinnością a przebijajac się przełęczą w kierunku morza samochód wije się bo bardzo wąskich serpentynach z prędkością max 20 km/h. No i widoki są takie, że... boję się patrzeć.
I w takich właśnie okolicznościach przyrody znaleźliśmy się aby spędzić rodzinny urlop. Pogoda jest w kratkę. Pierwsze 2 dni upał i czyste niebo. Potem wciąż upał, ale niebo zachmurzone. Wreszcie wczoraj spadł deszcz. Rano trochę pogrzmiało, niebo zasnuło się chmurami i przez praktycznie cały dzień z niewielkimi przerwami padało. Do tego umiarkowane 20 stopni temperatury. Idealny dzień na wybiegnięcie przed siebie...