poniedziałek, 30 grudnia 2019

Plan gry na 2020


Plan gry na 2020 dopiero układa mi się w głowie. Jestem zapisany na 3 biegi (TUT, Mały Wielki Bieg, Niepokorny Mnich).

  • 28. "Zawody to zawody a ich celem jest zwycięstwo. Nie usprawiedliwiaj porażki treningowym startem." (excerpts from Kodeks Biegacza)

Mój plan gry układa mi się w głowie dopiero wtedy, kiedy ktoś się mnie pyta, kiedy jestem w pewnym sensie zobligowany do odpowiedzi. Ale... każdej osobie mówię coś innego.

wtorek, 24 grudnia 2019

Kenijski fartlek wg Antoniego

"10 minut rozgrzewki, 18 minutowych powtórzeń: 1 minuta ile sił w nogach, 1 minuta wyłapywania cząstek tlenu z atmosfery, 10 minut schłodzenia"
Łatwizna, prawda? Zdecydowanie tak. Zdecydowanie nie. Ten kenijski fartlek, który zaproponował mi Antoni to najbardziej porąbany trening, jaki udało mi się wyczytać/wysłuchać/wynaleźć albo dostać w prezencie. Kiedykolwiek w życiu.



Czym jest fartlek niby każdy wie. Fartlek to skandynawska formuła treningu bazująca na zabawie szybkością i pewnym nieuporządkowaniu. Znajdujesz sobie pewien punkt w oddali i pędzisz ku niemu co tchu, zwalniasz, odpoczywasz, szukasz kolejnego punktu... Myślę, że w teorii spotkał się z nim każdy z nas. A w praktyce? Spróbował pewnie też każdy. Ale kto wprowadził ten typ treningu jako regularną jednostkę praktykowaną w każdym tygodniu? Pewnie niewielu... bo fartleki ciężko nazwać biegiem luźnym, ale też będąc biegowym cyfronem ciężko okiełznać je jako jakościowe jednostki treningowe i nałożyć na nie skalę porównawczą.

I wtedy wchodzi Antoni, twórca Kodeksu Biegacza, cały na biało i mówi: biegaj fartleki, ale uporządkuj je: 18 minut na 18 minut. 18 regularnych powtórzeń. 

sobota, 21 grudnia 2019

Formacja kieliszka i nowa życiówka na 5 km


Kiedy w poniedziałek zszedłem z elektrycznej bieżni robiąc interwały 2 minutowe po 3:45 min/km i zastanowiłem się nad perspektywą reszty tygodnia zapaliła się iskra i gdzieś spomiędzy neuronów wypłynęła idea - niech to będzie ten tydzień!.

Ten tydzień, to coś na co miałem ochotę od ponad roku. Po prostu nigdy wcześniej w całym życiu nie robiłem ostrzenia pod 5 km. Specjalne przygotowania obejmowały raczej biegi o teoretycznie większym statusie jak maratony, ultra, połówki czy łamanie 40 min na 10 km tej wiosny. A 5 km to zawsze były te "sobotnie parkruny", najczęściej biegane po tzw. piątku. A piątek był raz lżejszy, raz cięższy, ale jak daleko pamięcią sięgam, to nawet jak starałem się złamać moje pierwsze sub20 to i tak najdalej myślałem o sobocie w środę.

I w związku z tym tak naprawdę nie mam pojęcia (i nigdy nie miałem) jakie są moje aktualne możliwości na 5 km. Życiówka z lipca, złamane 19 minut o 3 sekundy. 18 z przodu w miarę ładnie wyglądało, więc nie cisnęło mnie przez ostatnie 5 miesięcy jakoś bardzo aby to zmieniać.

No ale skoro zapaliła się iskra, że to ma być ten tydzień, to trzeba dmuchnąć w gwizdek ile tchu w piersiach. Trzeba wykorzystać wszystkie sposoby, przygotować się jak do najważniejszego biegu w życiu, dopilnować detali, odpowiednio się zestresować i naciągnąć strzałę na cięciwie, tak aby w sobotę o 9:00 poszła taką trajektorią, jaką sobie wyobraziłem.

poniedziałek, 16 grudnia 2019

Miesiąc na siłce

Piszę ten post po to, aby podsumować ile można zrobić z miesięcznym karnetem za około "stówkę". "Miesiąc na siłce" brzmi trochę jak trzeci album w niedokończonej trylogii Queen zaraz za "Noc w Operze" i "Dzień na wyścigach". Ale najpierw bracia Marx musieliby nakręcić film pod tym tytułem...

Nie jestem  właścicielem karty multisport, za moimi kroplami potu nie stoi żadna korporacja. Jestem sponsorem każdej wydanej złotówki i dlatego jest mi paradoksalnie o wiele łatwiej. Płacąc za coś co trwa miesiąc chcę wycisnąć z tego jak najwięcej. Wybrałem kartę tylko do jednej sieci siłowni i tylko w godzinach 6:00-15:00 (tzw. karnet poranny). To było też zbawiennym wyborem: jeżeli nie skorzystałbym z siłowni przed robotą - straciłbym dzień, nie skorzystałbym w ogóle. Żadnych wymówek typu "poćwiczę wieczorem". Wieczorem nikt by mnie nie wpuścił, wieczorem to co najwyżej mógłbym pobiegać dookoła zbiorników.

Liczby:



sobota, 14 grudnia 2019

Kącik biegowego melomana: Led Zeppelin - III


Kiedy ponad 6 lat temu mieszkałem na dole ulicy Porębskiego, tuż przy samym zbiorniku, miałem ciekawego sąsiada w bloku. Człowiek starszy ode mnie 15-20 lat. Miał taki rytuał, że zawsze kiedy podjeżdżał na parking po pracy, a często było to bardzo późno, zanim wszedł do domu wypalał papierosa siedząc w samochodzie przy otwartym oknie i bardzo głośno słuchał muzyki. Ale nie jakiejkolwiek muzyki. Przez długie miesiące były to tylko i wyłącznie dwa utwory puszczane na zmianę:

  • Comfortably Numb - Pink Floyd
  • Since I've Been Lovin' You - Led Zeppelin

Pamiętam kiedy szedłem wyrzucić śmieci, albo przemykałem się (bo byłem gruby) po ciemku w dresach aby pobiegać dookoła jeziora i gdzieś spomiędzy samochodów gęsto zaparkowanych z widokiem na ciemną taflę zbiornika docierał do mnie ten blues...

Since I've Been Lovin' You to jest mój ukochany blues wszech czasów. Blues, który zabieram na bezludną wyspę i razem z Wilsonem słuchamy w pętli bez końca, nie budując tratwy, nie starając się uciec.

Parkrun Gdańsk-Południe #179



- Hej, cześć - ktoś jakby zalotnie, lekko z ukosa zagadał mnie  w okolicach mety parkruna. Zmyliła mnie chusta na głowie, ale neurony zadziałały bardzo szybko. Kiedy rozstawiam sprzęt, ustalam kto co ma robić i przy okazji co 10 sekund przybijam piątkę w jeden z 15-stu  różnych indywidualnych  sposobów naprawdę potrzebuję mierzalnej chwili aby skojarzyć... Antoni! Doszły mnie słuchy, że razem z Baginsem umawiali się na dzisiaj... No to będzie fajny pojedynek!

piątek, 13 grudnia 2019

Marzenia o 17:30



Mógłbym zatytułować ten post "towarzystwo wzajemnej adoracji" i niewiele bym się pomylił. Marzenia o 17:30 to właśnie takie marzenia, aby stać się partnerem w tym towarzystwie. Wkupić się do niego dobrym wynikiem.

Za moich czasów jedną z lektur obowiązkowych była "Lalka" Prusa, mimo tego, że miała strasznie babski tytuł, okazało się, że przeczytanie jej było całkiem lekkie i wciągające. W skrócie: bohater tej powieści aspirował o wdzięki kobiety z wyższej sfery. Dokładnie tę analogię czuję kiedy rozmawiam na solo z:

czwartek, 12 grudnia 2019

Piramidka biegowa

Wczorajszy dzień skończyłem na poziomie baterii 21%. Dziś było trochę lepiej. Udało się wypić kawę i zabrać słuchawki.


-"Przeczytałam twój wpis, nie zapomnij słuchawek" - tymi słowami pożegnaliśmy się rano z małżonką.

Na siłownię wszedłem pewniejszym krokiem niż wczoraj. Przebrałem się w żonobijkę, krótkie spodenki i ... szukam słuchawek. Ehm... to takie oczywiste - przecież zostały w samochodzie. Potruchtałem na parking i chwilę później instalowałem się na mojej-od-dwóch-dni-ulubionej bieżni, takiej z możliwością ustawienia zbiegu 3%. Immigrant Song - Led Zeppelin zabrzmiał dokładnie tak jak miał zabrzmieć wczoraj.

Plan "piramidka biegowa".

środa, 11 grudnia 2019

Bateria 21%


W każdym cyklu powtarzają się takie same dni, takie same poranki. W moim rocznym planie wrzucam zawsze miesiąc siłowni. Nie dlatego, że jest za zimno, albo nie chce mi się biegać po ciemku. Wyłącznie dlatego, że siłownia  jest... miłą odmianą. Czemu tylko miesiąc? Chyba z tego samego powodu z jakiego tydzień ma dwa dni wolne, a latem dzieciaki mają 2 miesiące wakacji. Czekam na ten miesiąc siłowni dokładnie w taki sam sposób jak na weekend, ale gdyby weekend był codziennie... przestałby być weekendem. Straciłby swoją magię...

... i traci ją mniej więcej po 4 tygodniach każdego roku.

Dziś był ten dzień:
  • Nastawiłem budzik na 5:15 ale wstałem o 6:30
  • Zrobiłem sobie rano kawę, ale zapomniałem jej wypić. Zorientowałem się, że coś nie gra jak już wyjechałem z garażu.
  • Całą drogę motywowałem się tym, że wskoczę na bieżnię o 7:00 i wrzucę na słuchawki Immigrant Song - Led Zeppelin, a potem całą III-kę. Odgrywałem sobie w głowie już riffy gitary Jimmy Page'a. 
  • No i co? No i podjechałem na Kasprowicza, mam już wysiąść z auta i przeszyła mnie błyskawica bólu... słuchawki też zostały w domu :( Będę słuchał umcyk-umcyk....
  • I całkowicie straciłem resztki motywacji. Siedziałem przez 10 minut w samochodzie i oglądałem na youtubie śmieszne sceny z 1 z 10-ciu. Jeden z uczestników przedstawił się w taki sposób: "interesuję się wszystkim po trochu i niczym porządnie"... ech, zupełnie tak jak ja. Trochę biegania, trochę diety, trochę siłowni raz na rok przez miesiąc, trochę pisania bloga i 1000 innych rzeczy, z których każda interesuje mnie bardziej niż powinna, ale nie na tyle, aby uczynić ze mnie eksperta... 
  • Ze spuszczoną głową poszedłem odebrać kluczyk do szafki. Wszedłem na bieżnię i po 10 minutach truchtania włączyłem interwały 8 x 500 metrów w 4:15 min/km. Czyli takie interwały, aby przetrwać, nie wyjść za daleko poza komfort.
  • Po 50 minutach odkryłem, że moja bieżnia ma nie tylko podnoszenie ale też opuszczanie! Można po niej biegać z górki. Eureka! Ustawiłem sobie 3 stopnie w dół i tempo 3:15 min/km
  • Po 500 metrach stwierdziłem, że nie dobiegnę kilometra w moich barefootach bo mi łydki pękną albo stopy - nie wiem co pierwsze. 
  • Po godzinie na bieżni dorzuciłem jeszcze od niechcenia 15 minut treningu siłowego.

Nie ma tutaj happy-endu. Nie napiszę, że przed wejściem marudziłem, a po wyjściu byłem naładowany endorfinami jak dmuchana zjeżdżalnia dla dzieci. Byłem może troszkę bardziej gotowy do życia. Tę resztkę ochoty odebrały mi późniejsze wizyty w PGNiG, Enerdze i Saur Neptun Gdańsk. To była prawdziwa ścieżka zdrowia zawierająca w sobie martwy ciąg, wyciskanie i na koniec wyjebanie się ze sztangą do tyłu.

Podobno jest już mróz i kałuże całkiem pokryte lodem. Nadszedł wieczór i musiałem to zobaczyć. Doładować trochę swoją baterię z 3% na te marne 21% aby przestały się palić na czerwono. Tylko co posłuchać? Zacząłem buszować po ekstremach, Slayer, Sepultura... może Cannibal Corpse? Siedziałem na kanapie i słuchałem. Potem wpadłem w Black Flag i wczesnego Henry'ego Rollinsa. Ale to wszystko było jakoś za mało smutne...

Wyszedłem na dwór.

Włączyłem Unknown Pleasures - Joy Divison

5 km. Narastające tempo 5:00 --> 4:15.

Bateria 21%.

niedziela, 8 grudnia 2019

Gdzie by tu pobiec... może do Gdańska?


"Gdzie by tu pobiec... może do Gdańska?" - Gdańsk nie jest punktem, Gdańsk jest powierzchnią. Mieszkam w Gdańsku pół życia, drugie pół mieszkałem pod Gdańskiem. Ale zawsze kiedy mówię, że biegnę do Gdańska mam na myśli tę samą trasę:

sobota, 7 grudnia 2019

Parkrun Gdańsk-Południe #178

Lubie biegać parkruny szybko. Kiedyś dawno temu, nawet jak biegałem względnie wolno to też szybko, bo zawsze dałem się ponieść i biegłem na wysokim tętnie, tak aby cierpieć już od pierwszego kilometra,  na drugim nie wierzyć w dowiezienie tempa, na trzecim przeklinać, a na czwartym i piątym odliczać ostatnie minuty bólu.


Na starcie jest trochę inaczej, na starcie masz marzenia, aby pobiec komfortowo, treningowo. Po raz kolejny tłumaczysz się przed znajomymi, że jesteś zmęczony, że wczoraj za mocno pobiegłeś, że nie dasz rady zrobić dobrego biegu... ale w brzuchu zaczyna już lekko mdlić, bo głowa nie da się oszukać i doskonale wie, że kiedy tylko padnie sygnał startu - polecimy jak dziki przez łąkę.

czwartek, 5 grudnia 2019

Kącik biegowego melomana: Dire Straits - Love Over Gold


Czy siłownia i Dire Straits mogą iść ze sobą w parze? Raczej to absolutnie niespotykane małżeństwo. Kończę właśnie trzeci tydzień mojego zimowego miesiąca na siłowni i jedyne o czym marzę, to aby mi te disco nie naparzało po uszach. Umcyk umcyk umcyk umcyk... i tak w kółko, i tak non-stop...

Wczoraj rano wstałem kilka minut po 5-tej. Pokręciłem się w łóżku i kiedy odpuściłem próbę zaśnięcia jeszcze na kilkanaście minut... spakowałem się i postanowiłem stanąć w drzwiach mojej pruszczańskiej siłowni zaraz po otwarciu. Kawa do kubka, banan w rękę, 15 minut samochodem i voila!

Jest ciemno, wchodzę na bieżnię i patrzę w noc za oknem. Ustawiam tempo na 5:30 min/km i mocuję słuchawki w uszach. Przez głowę  przechodzi mi iskra, zupełnie jak ta błyskawica z okładki i wiem, że po prostu muszę posłuchać Love Over Gold - Dire Straits.

środa, 4 grudnia 2019

Miara zemsty grubych nad chudymi

8 rano. Schodzę z mechanicznej bieżni po 20 kilometrach. Świat dziwnie się przesuwa. Metr ode mnie za oknem, temperatura w okolicach zera, ale ze mnie leje się pot. Idę do szatni przemyć twarz wodą a raczej włożyć ją wprost pod kran. Chcę jeszcze trochę powyciskać na maszynach. Chcę się dobić, zryć do zera, chcę dać sobie w kość.


... i wtedy, odkładając komórkę do szafki odpalam mechanicznie fejsa, a tam post Porannego Biegacza. Zatrzymuję się, przysiadam na ławeczce i czytam:

niedziela, 1 grudnia 2019

Maraton Gdańsk-Zakoniczyn --> Rewa


Umawialiśmy się z Dominikiem i Michałem na ten dzień od dwóch tygodni. Ja prywatnie wzbraniałem się przed innym terminem niż niedziela-niehandlowa, aby nie skonfliktować się z terminarzem rodzinnym. Taki dzień jak dziś był idealny, wysłałem żonę z dziećmi na Krainę Lodu 2 do kina, a sam miałem praktycznie pół dnia do dyspozycji. 

Gdzie i ile? Tego nie wiedzieliśmy do samego rana. Padały różne propozycje, w tym i taka, aby zacząć o 7-mej pod Neptunem i strzelić klasyczne, historyczne, legendarne i darmowe Tricity Ultra :). Ale na to przyjdzie czas. Powiedziałem nawet dziś Dominikowi w trakcie powrotu, że dwóch rzeczy jestem spokojny i pewny: jak będę gotowy to zrobię trójkę na maratonie oraz, że TCU powróci. Inna propozycja to zrobić 60 km gdzieś po TPK, którą Michał próbował rozbić na 3x20 czyli - on 20, Dominik 20 i ja 20. Na to nie poszliśmy. I może to był błąd, bo rano Michał napisał... że nie ma sił i sorry i że zachowuje się jak piłkarz, a nie jak biegacz i idzie spać dalej. Spoko. Zdarza się. Bywają ważne powody. Nie drążyliśmy.

- To gdzie biegniemy? - zapytałem Dominika o 8-mej rano pod blokiem?
- Noooo eeeee hmmmm.
- A byłeś kiedyś w Rewie?
- TAK! Mam ciocię w Rewie! Można tam dojechać SKM!
- Nie w Redzie, ale w Rewie!
- No nie, tam nie byłem.
- Ja też nie byłem
- No to.... biegniemy do Rewy!
* * *