środa, 27 lutego 2019

"Ultra" - film na HBO

Ludzie pytają, dlaczego biegam. Czy przed czymś uciekam? Czego szukam? To jakby pytali kim jestem. Sam zadaje sobie to pytanie. Ty pewnie też. Nie znam odpowiedzi. Ale wiem, że coś, co wydaje się egoistyczne lub bezsensowne nie musi być od razu złe. Może motywować. Albo nadawać życiu sens. Tak jest z bieganiem. To proste i oczywiste. Bieganie pozwala odnaleźć siebie. Liczę, że ostrzegłem was w samą porę.


Ten cytat to jedne z ostatnich słów węgierskiego dokumentu, jaki 2 lata temu ukazał się na HBO. Po 80 minutach filmu brzmią jak zakończenie Blade Runnera. Masz ochotę posiedzieć jeszcze trochę w bezruchu.  

wtorek, 26 lutego 2019

Rok 1977 cz. 6

cd.

Kiedy dwa lata temu rozpocząłem eksplorację wszystkich płyt z 1977 roku bez spoglądania na gatunek, poznałem dwa zespoły, które były dla mnie jak zderzenie planety z meteorytem. Na tyle silne, że zmieniły trajektorię tej pierwszej.

Te grupy to Chicago i Steely Dan. Obie grają muzykę, którą najuczciwiej będzie zakwalifikować do nurtu AOR– skrót angielskiego terminu adult-oriented rock, czyli muzyki skierowanej do dorosłego słuchacza ignorującego modne trendy.

Przemierzanie przez dyskografie obu grup zajęło mi pół roku albo i więcej. Chicago na pewno zasługuje na osobny wpis, bo dla mnie historia tej grupy (świetny dokument na Netflixie) to niesamowita podróż muzyczna. Pod warunkiem, że jest się po 40-tce :)

Chicago - XI. Chicago wydawało płyty częściej niż co rok. Poza tym większość z nich składała się z dwóch czarnych krążków. Nic dziwnego, bo mając tylu muzyków na pokładzie dla każdego pomysłu musiało znaleźć się miejsce. Chicago, przynajmniej przez pierwsze 11 płyt do momentu tragicznej śmierci gitarzysty Terrego Katha, zajmowała mnóstwo przestrzeni gdzieś pomiędzy rockiem, popem i jazzem.

A jak zmarł Terry Kath?
- Ten pistolet nawet nie jest nabity, spójrzcie! Przyłożę go sobie do głowy i strzelę!

Steely Dan - Aja

Bez dwóch zdań, Steely Dan to jest najważniejsza grupa jaką odkryłem w ramach poszukiwań według roku 1977. Dodatkowo Aja to jest szczytowe osiągnięcie panów Fagena i Beckera. AOR i jazz-rock. Zakochałem się we wszystkich płytach. I nie żałuję, że tak późno. Wcześniej byłem po prostu za młody na taki kawałek trudnej muzyki.


Billy Joel - The Stranger

Co za set! Chicago, potem Steely Dan, a teraz Billy Joel. To już dwa lata jak zebrałem całą dyskografię tego Pana i zrozumiałem dlaczego sprzedał tak gigantyczną liczbę płyt. Mam jednak wrażenie, że gdybym żył w 1977 roku to przeszedłbym obok wszystkich trzech płyt z tego wpisu. I pewnie wróciłbym do nich 20-lat później z 40-tką na karku i dopiero wtedy odkrył w jak cudownych czasach żyłem. Tak samo jak z perspektywy dnia dzisiejszego potrafię stwierdzić, że w cudownych muzycznie czasach się urodziłem. Czasach anarchii. Czasach bez żadnej muzycznej dominacji.

CZĘŚĆ 7

poniedziałek, 25 lutego 2019

Rok 1977 cz. 5

cd.

Van der Graaf - The Quiet Zone/The Pleasure Dome.
Kilka miesięcy temu Peter Hammill pokazał światu swoją solową płytę "Over". Pisałem o niej, że ja przed tą płytą na kolanach... Ale rok 1977 się nie skończył, a w nieco zmienionym składzie powrócił Van der Graaf. Ten zespół przez całe lata 70-te po prostu nie wydał złej płyty. Każda ma niezwykłą moc. Ta ma coś jeszcze. Utwór Yellow Fever (Cat's Eye), który perfekcyjnie nadaje się do biegania. Dziś wiem, że to właśnie ten kawałek wczoraj tak mnie nakręcił, że zamiast wracać do domu po 8 km zrobiłem 20 km w 1,5h.


Camel - Rain Dances.
Teoretycznie tę płytę powinien sygnować zespół "Caramel" bo nagrana została przez połączony skład muzyków Camel i Caravan (tak się śmiesznie złożyło). Camel jest tutaj trochę zagubiony, bo z jednej strony ciągnie w klimaty śnieżnej gęsi, ale jest też jazzrock wprost ze sceny Canterbury. Cała płyta jest mocno rytmiczna i bardzo fajnie się przy niej biegało. Ale czy w roku 1977 uznałbym ją za zdradę i mezalians czy zaakceptował? Ciężko powiedzieć. Natomiast nie da się zaprzeczyć, że na tym albumie jest Unevensong - jeden z tych najbardziej klasycznych utworów wielbłąda.

Rush - A Farewell to Kings.
Rush to ulubiony zespół Kamila. Tak naprawdę nikt nie wie dlaczego. Kiedyś próbowałem się pytać, ale odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: "no wiesz, chciałem mieć jakiś ulubiony zespół, to sobie wybrałem Rush". Ja się mogę tylko domyślać, bo i Kamil i ja mamy ten sam mianownik (obaj jesteśmy fizykami) ale inny licznik (Kamil po UG, ja po PG). Rush to taki zespół, którego muzyka ma właśnie matematyczno-fizyczną formę. Kamila ulubiona płyta to Pożegnanie Królów, lecz moja to Ruchome Obrazy. Różni nas ten licznik :)

Thin Lizzy - Bad Reputation.
Mam jakąś słabość do Phila Lynotta i jego Thin Lizzy. Niby to tylko irlandzki zespół grający hard-rock, ale to byłoby spore uproszczenie. Muzyka Thin Lizzy ma w sobie ogromną dawkę pozytywnych emocji. I to na każdym albumie. Jeżeli w 1977 roku byłbym fanem Thin Lizzy to z pewnością ten album bardzo by mnie ucieszył i tupałbym nóżką przy Dancing in the Moonlight. Niestety w 1977 roku nie było jeszcze walkmanów (Sony opracowałoby je 2 lata później) więc nie mógłbym biegać po osiedlu i stukać nóżką tylko robiłbym to przy gramofonie w domu.

Właśnie sobie uświadomiłem, że w 1977 roku nie mógłbym biegać z muzyką w słuchawkach...

Rok 1977 cz.6

niedziela, 24 lutego 2019

Jak bardzo tego chcesz?

Słuchajcie, czytam od rana fascynującą książkę. Jak bardzo tego chcesz? - psychobiologiczny model zwyciężania. Kupiłem ją jeszcze przed Świętami, ale trochę przeleżała. Dziś nie mogę się od niej oderwać i jestem bliski pewności, że do wieczora pęknie cała.



To jest jedna z najbardziej fascynujących książek o sporcie jaką czytałem. Napisana jest dokładnie tak jak lubię:

  • każdy rozdział można czytać jak osobny byt,
  • każdy rozdział zawiera główną opowieść, studium przypadku dotyczące biegania, triathlonu, kolarstwa czy wioślarstwa,
  • część z tych opowieści dotyczy sytuacji których w swoim życiu kibica byłem świadkiem, czyli rywalizację na Tour de France, Igrzyska Olimpijskie czy chociażby sceny z Ironmana z Kona, które z innych książek znam na tyle, jakbym tam był,
  • każda główna opowieść zawiera kolejnych 10 mniejszych dygresji,
  • do każdej z nich są dołączone dygresje dotyczące naukowych badań nad danym aspektem sportu i dążeniu do zwyciężania,
  • książka jest napisana niezwykle lekko ale zarazem konkretnie.

Rok 1977 cz. 4

cd.

Spoglądając na listę płyt, które sobie wypisałem jesteśmy już gdzieś na półmetku. Na poranny warsztat miał pójść debiut Elvisa Costello. Ten człowiek to dla mnie fenomen. Ale taki fenomen, którego nie jestem w stanie pojąć. Uwielbiany przez krytyków. Do każdego zestawienia najlepszych płyt wszech czasów wprowadza ich tyle samo co The Beatles czy Bob Dylan. Ale... no nie jestem w stanie przebrnąć przez żadną z nich. Wiem, że problem jest we mnie. Nie kumam Elvisa. Nie kumam na pewno debiutu muzycznego Elvisa Costello, który ukazał kilka dni przed śmiercią innego Elvisa. Tego prawdziwego Elvisa.

Drugim wyborem miał być debiut Motörhead. I tutaj znów nie udało mi się przebrnąć przez ten album. Kolejne podejście do Motörhead kompletnie nieudane. Podziwiam ludzi, który słyszą w muzyce Lemmiego coś więcej niż chwytliwe Ace of Spades. Ja tego nie umiem usłyszeć.


I wtedy wpadłem na pomysł, aby sprawdzić czy czasem w 1977 roku nie wydała nic grupa Hawkwind, z której wywodzi się Lemmy Kilmister 

Quark Strangeness And Charm. Kwarki dziwne, kwarki powabne. Klimat moich studiów. Do tego totalnie kosmiczna muzyka. Hawkwind do mistrzowie space rocka. To nie jest określenie na wyrost. Zamykasz oczy, włączasz Hawkwind i lecisz promem kosmicznym. Jakim cudem akurat ten album posłuchałem teraz dopiero pierwszy raz w życiu? Do biegania nadaje się cudownie...


Styx - The Grand Illusion. Styx to jedna z tych grup, które od dawna wiedziałem, że istnieją, czasem wpadały mi pod ucho pojedyncze kawałki, ale całościowo wpisywałem ich do worka miałkiego popu. Amerykańskiej mieszanki rocka i popu lat 70-tych. I to w sumie prawda. To najbardziej niemodny ze wszystkich niemodnych dziś gatunków. Ale ... kiedy można kupić ich płyty winylowe za 5 zł to kupiłem kilka. No i szok. Bo okazuje się, przy okazji takiej muzyki, jak dużą rolę spełniają łatki i oceny nadane przez innych. A wystarczy zresetować głowę, wyłączyć cały system ocen nabyty przez dekady poznawania muzyki i po prostu słuchać... W końcu kto powiedział, że białe skarpetki nie pasują do sandałów? Powiedział to ten, który to gdzieś usłyszał i chciał przypodobać się większej grupie rzekomych autorytetów i zaczął to bezrefleksyjnie powtarzać. Wystarczy odrzucić uprzedzenia, założyć białe skarpetki do sandałów i wyjść pobiegać w tych sandałach po ulicach Chicago słuchając Styx. Proces polubienia tego zespołu jest bardzo wymagający i skomplikowany. Długo do niego dojrzewałem, uczyłem się amerykańskiego pop-rocka lat 70-tych i w końcu mogę powiedzieć, że jestem po drugiej stronie. Lubię Styx. Choć nie jest to ostatnia kapela z nomen omen Chicago, którą poznałem przez ostatnie 2 lata...

Tom Waits - Foreign Affairs
Po kilka dniach z bardzo gęstą od dźwięków muzyką miałem ogromną potrzebę na spowolnienie. Nie biegowe, bo tutaj wciąż jestem w gazie, ale moja głowa potrzebowała oszczędniejszych aranżacji. Ciekawe, czy w 1977 roku byłbym fanem Toma Waitsa. Mam wrażenie, że jego płyty są ponadczasowe. Ciężko przypasować je go konkretnych lat, stylów muzycznych, gatunków. Chronologia u Waitsa nie ma znaczenia. Słuchając Foreing Affairs z 1977 roku jest zarówno klasyczny wokal Waitsa i te niepokojące aranżacje, które kilkanaście lat później kojarzyły by się z Twin Peaks.

Eloy - Ocean. Znów scena niemiecka. Tym razem nie elektronika, ale klasyczny rock progresywny. Mówi się, że Eloy to podróbka Pink Floyd. Jakoś zawsze daleko mi było do tej opinii, bo Pink Floyd przez lata swojej kariery było jak rozszerzający się wszechświat. Podrabiać można jedynie fragmenty tego uniwersum. W przypadku tej płyty jednak wyraźnie słychać, że niemieccy muzycy dość mocno wsłuchali się w wydany pół roku wcześniej Floydowski - Animals. Jednak jest tutaj dość dużo "ale". Tym największym "ale", które dotyczy wszystkich wczesnych płyt Eloy jest dość kulawa realizacja (a może zamierzone brzmienie?). Biorąc po uwagę, że Alan Parsons w tym czasie robił tak krystaliczne brzmienie, które spokojnie mogłoby się ukazać i dziś, to tutaj całość brzmi jak z dna studni. Bliżej wczesnego Colosseum czy Iron Butterfly sprzed niespełna dekady wcześniej niż do muzyki roku 1977.

Rok 1977 cz. 5

sobota, 23 lutego 2019

parkrun Gdańsk Poludnie #137 i urodzinowy Jagermeister (ale nie mój!)


Po tygodniowej "przymusowej" przerwie wróciłem na parkrun. Tym razem przywlokłem ze sobą termos ciepłej herbaty w przeciwieństwie do zimnego grzańca sprzed dwóch tygodni.

Na początek statystyka:
  • Na starcie stanęło 78 biegaczy
  • Bieg wspomagało 8 wolontariuszy
  • Pięcioro z biegaczy  to firsttimerzy, w tym czworo - firstimerzy ever (czyli absolutnie pierwszy raz na parkrunie, a nie tylko w naszej lokalizacji). Witamy Zuzannę, Łukasza, Mateusza oraz Roberta i Roberta.
  • 5 osób było dziś u nas po raz czwarty, cóż za dziwny zbieg okoliczności - każdy z nich z nazwiskiem na literę "Ż" ;)
  • Pojawiło się 7 juniorów!
  • Na 8 tegorocznych biegów 6 z nich wygrał zawodnik o imieniu Tomek. I to mi się bardzo podoba!
  • 10 zawodników pobiło swój rekord życiowy.
  • Z cyklu "okrągłe 50-tki":
    • Adam Grzystek został okrągłą 150-tką
    • Krzysztof Łapuć okrągłą 50-tką
    • Walter Rajkowski również biegł po raz 50-ty
  • Komplet rezultatów jest tutaj.

A teraz moje impresje:

piątek, 22 lutego 2019

Plan na 50 dni z liczbą 4:37

Dwa tygodnie temu napisałem coś takiego:
Na razie chce trochę odpocząć. Najbliższe dwa tygodnie przeznaczam na apogeum biegania bez planu albo nawet niebiegania. Być może pobiegnę tylko 2-3 razy.

Jedyne co okazało się prawdą w tym zdaniu to dwa słowa: "bez planu" . Bez żadnego planu przebiegłem około 200 kilometrów robiąc 20 treningów. Piękny odpoczynek! Paradoksalnie to prawda. Czuję się całkowicie zresetowany.


Ten tydzień do powrót do rzeczywistości. Kółeczka dookoła stawu. Kolejny śnieg w tym roku. Ale gryzie mnie ten maraton w połowie kwietnia. Gryzie, bo chcę go pobiec dobrze. Gryzie, bo Waldek Miś jakiś czas temu napisał mi, że cokolwiek innego niż pobiegnięcie na mega ambitny cel będzie porażką (albo coś w tym stylu, w każdym razie tak to odebrałem). Dla mnie tą niewyobrażalną granicą jest 3h15min (domena jeszcze wolna hehehe). Jeszcze rok temu marzyłem o złamaniu 4h. Po półmaratonie w październiku 3:30 wydało się realne...

Ale co da mi większą satysfakcję? Spokojny atak na 3:30? Czy strącenie poprzeczki 3:15 przechodząc np. 5 minut pod nią?

czwartek, 21 lutego 2019

Rok 1977 cz. 3

cd.

Kraftwerk - Trans Europa Express. "From station to station. Back to Dusseldorf City Meet Iggy Pop and David Bowie.". Nie wiem, czy byłbym już fanem Kraftwerk gdybym odkrywał muzykę w 1977 roku. Istnieje jednak duża szansa, że Kraftwerk byłby moim nowym tlenem, a być może cała muzyka elektroniczna. Kilka miesięcy wcześniej Jarre wydał swój Oxygene, ale to Niemcy z  Kraftwerk i Tangerine Dream byli lokomotywą muzyki elektronicznej. Kraftwerk grał i techno, i industrial, i ten piękny niemiecki elektroniczny neoromantyzm. Takie brzmienie było wtedy czymś absolutnie i kosmicznie nowym. Ta płyta jest wielka i genialna. I biega się przy niej jak tytułowy T.E.E po szynach Europy.

Rok 1977 to przede wszystkim narodziny punk rocka. Amerykański The Ramones wydał swoją drugą płytę. A po drugiej stronie oceanu wiosną debiutowali The Clash i The Stranglers. Słuchałem wszystkich tych płyt na pewno po kilka razy w życiu. Dwa lata temu przy nich bardzo rzetelnie biegałem :) No ale nie jestem w stanie przekonać się do tych debiutów, choć zarówno późniejsze płyty The Clash jak i The Stranglers mam u siebie na półce i lubię. Ale dopiero te, gdzie punk jest tylko odległym echem.

Rok 1977 to także rok tragicznej śmierci Marca Bolana z T.Rex. W pewnym sensie to także symboliczna śmierć glam-rocka. T.Rex wydał ostatnią płytę Dandy in the Underworld z przepięknym tytułowym utworem. Posłuchałem go wczoraj jako rozgrzewkę przed Kraftwerkiem. Ale cała płyta nie jest dziś do końca strawna. T.Rex to jedna z tych nielicznych (dla mnie) grup, gdzie świetnie sprawdzają się sety typu Greatest Hits.

Peter Hammill - Over. To JEST najlepsza płyta Petera. Jestem tego pewny. Dwa lata po "punkrockowej" Nadir's Big Chance Peter nagrywa czysty art-rock. To płyta o rozstaniu z długoletnią przyjaciółką o imieniu Alice. Nie ma tutaj ani jednego wypełniacza. Każdy utwór jest historią sam w sobie. Arcydzieło.

Czy gdybym w kwietniu 1977 roku kupił tę płytę mógłbym przewidywać krach art-rocka? Moi ulubieni artyści nagrywają świetne płyty! Do tego elektronika wchodzi na wyżyny.


Kolejne dwie płyty, które miałem na liście jednak sobie odpuściłem. Going For The One - Yes, oraz Even in the Quietest Moments... - Supertramp. Obie znam od dawna, obu zbytnio nie cenię w dyskografiach tych grup. Czyżby jednak lekka zadyszka art rocka?

Za to z ogromną przyjemnością pobiegałem dziś przy Grateful Dead - Terrapin Station. Ten zespól to legenda rocka psychodelicznego. Nie jestem wielkim fanem, ale ich wcześniejszych płyt od przypadku lubiłem posłuchać. To takie powolne, zakwaszone granie zza Atlantyku. Lecz muszę się przyznać, że... tego albumu pierwszy raz posłuchałem dopiero kilka dni temu. Nie zyskał on zbytniego uznania w prasie, a dyskografia Grateful Dead jest na tyle duża, że miałem kilkanaście innych pozycji do wyboru... Ale posłuchałem wg "klucza 1977" i jak dla mnie mega niespodzianka! Tytułowa, ponad 16-minutowa suita to przecież klasyczne art-rockowe dzieło z wszystkimi elementami rocka progresywnego!


The Alan Parsons Project - I Robot. Tym albumem byłem zachwycony, kiedy poznałem go na początku lat 90-tych. Podoba mi się do dzisiaj, i pewnie gdybym posłuchał go w 1977 również bym stał się jego wielkim fanem. To drugi album Alana Parsonsa i Erica Woolfsona. Koncept album oparty o wizję świata rządzonego przez roboty. Perfekcyjnie zrealizowany i wyprodukowany rock progresywny.




cdn.

ROK 1977 cz. 4


środa, 20 lutego 2019

Pięć najważniejszych zachowań sprzyjających diecie.

Rozpocząłem pisane tego posta ponad tydzień temu w samolocie. Będąc wciąż mega najedzony (przejedzony, objedzony) po kebabie u Turka w Berlinie. No i przy okazji bardzo zły na siebie, że spuściłem lejce zdrowych nawyków, fleksitarianizmu czy czegokolwiek o czym przez ostatni rok pisałem. Pozostawiłem tylko jedno - zero waste :) Wszystkie niedojedzone kebaby przez dzieci i małżonkę trafiły do mojego żołądka. Jak za starych, złych czasów...


wtorek, 19 lutego 2019

Altra Escalante - recenzja butów do biegania


To nie są zwyczajne buty do biegania. Ciężko jest je kupić w zwykłych sklepach sportowych. To buty z pewną legendą, ale też i misją. Ciężko jest też je ujrzeć na stopach przypadkowych osób, bo wejście w ich posiadanie to najczęściej świadomy wybór.

Idąc ulicą spotykasz mnóstwo osób w butach od Adidasa, Nike czy New Balance, ale nie oznacza to od razu, że są biegaczami. Kiedy jednak trafiasz na osobę w Altrach wiesz od razu, że należycie to tego samego, tajemnego klubu: klubu biegaczy poszukujących.

I takie jest właśnie pierwsze wrażenie. Transfer wizerunku następuje zanim jeszcze złożysz je na stopy.

Ale to prawdziwe pierwsze wrażenie uderza cię w bok głowy, gdzieś obok błędnika, kiedy już zdecydujesz się je ubrać. Świat wali się w tył. Jesteś przyzwyczajony do buta, w którym odpadasz do przodu, a tutaj przez pierwsze sekundy musisz przeprogramować się aby nie upaść w tył.



Wszystkich najważniejszych cech doświadczasz praktycznie od razu:
  • zerowy drop
  • lekkość
  • miękkość i elastyczność podeszwy
  • amortyzacja na całej powierzchni
  • minimalna stabilizacja
  • szerokość w palcach
  • miękki zapiętek

Wielu z tych cech szukałem od dawna i różne ich kombinacje znajdowałem w innych modelach innych marek. Ale nigdzie wszystkie na raz.

niedziela, 17 lutego 2019

FD7 - El Cotillo --> Majanicho

Pisałem kilka dni temu, że na długie wybiegania na wakacjach to kwestia priorytetów. Zaś krótkie wybiegania to kwestia elastyczności. Czy lepiej jest zrobić mniej krótkich czy więcej długich? To już kwestia indywidualna. Inna rzecz, to czy 15 km w niedzielę można nazwać długim wybieganiem? Brzmi mi w głowie cały czas echo jednego z wpisów Porannego Biegacza, który oznajmił, że nie będzie robił długich wybiegań w ramach przygotowań do maratonu, bo są to jednostki treningowe, które zżerają zbyt dużo sił (i czasu!) na regenerację.


No ale jak zwiedzać świat bez długich wybiegań? Można robić albo pętle, albo wahadło albo...  oznajmić żonie otrzepując nogi z piasku po godzinie na plaży:

- To może ty byś z dzieciakami pojechała samochodem drogą, a ja dobiegnę te 15 km plażą? 


sobota, 16 lutego 2019

FD6 - Wiewiórki i słuchawki

Fuerteventura Dzień 6 - tytuł oczywiście nawiązuje do dzisiejszego wpisu Adama 2h59min. Wiosna przyszła do Gdańska. Można nawet znaleźć pewne analogie do Fuerteventury. Bo dziś też przyszła do nas wiosna. Zamiast 26 stopni było ledwie 21. Dziś 6-ty dzień zimowych ferii. Wstałem tradycyjnie przed wschodem słońca, ale... coś mnie zblokowało aby iść z rana pobiegać. Zamiast tego przygotowałem ciasto na naleśniki i posiedziałem tępo przy kompie. Potem jedliśmy śniadanie, które przeciągnęło się na tyle długo, że zgłodnieliśmy na II śniadanie...

W końcu około 13-tej wybraliśmy się na rodzinne wejście na wygasły wulkan Calderon Hondo, bez lejącej się lawy, ale atrakcje uratowały dzieciakom wiewiórki...


Wziąłem wiec 3-kę na barki, ręce i plecy i ruszyliśmy. Warto było kiedyś być grubym. Poczułem się jak stary-ja. :)

Rok 1977 cz. 2

c.d.

Televison - Marquee Moon. Ta płyta przyszła na świat dokładnie tego samego dnia co ja. 8 lutego 1977. Czy żyjąc w roku 1977 i będąc poszukującym nastolatkiem poszedłbym tego dnia do sklepu i kupił winyl tej grupy? Może tak by było, może w ramach urodzinowego prezentu wyszedłbym ze sklepu muzycznego w Nowym Jorku (zakładając optymistycznie, że mieszkałbym w Nowym Jorku) z debiutem nikomu na świcie nie znanej kapeli. W tym czasie woda w garnku, w którym miał ugotować się punkrock miała już 99 stopni Celsjusza i lada moment miała zacząć wrzeć. Czy można Television nazwać grupą punkrocową? Niektórzy tak robią, ale wtedy trzeba by również punkrockiem nazwać muzykę Patti Smith (niektórzy też to robią). Lider Television - Paul Verlaine kilka lat wcześniej współpracował z Patti przy realizacji jej singla. Może właśnie dlatego w debiucie jego własnego zespołu jest tylko poetyki. Kończący płytę Torn Curtain brzmi tak, że wystarczy zamknąć oczy i nawet wokal zaczyna przypominać Patti :)

 W 1977 roku mamy ciągle luty, w poprzedniej części opowieści napisałem, że ten rok będzie pogromem dinozaurów, ale jeszcze nic tego nie zapowiada. Jethro Tull to jeden z tych zespołów starej gwardii, który także wydał fantastyczny album. Pieśni z lasu, od kiedy tylko je poznałem, na początku liceum, wydawał mi się bardzo bliskim albumem. No bo ja sam byłem taki trochę "z lasu", ze wsi pod Gdańskiem. Piosenki na tej płycie są z jedne strony ciągle rockiem progresywnym pomieszanym z folkiem - jak całe Jetrhro Tull, ale wciąż takie bliskie, swojskie, bezpretensjonalne.



Na dwa kolejne albumy z lutego 1977 wybrałem się do ciepłych krajów. Okładka debiutu Petera Gabriela pasowała tutaj jak pięść do nosa. Biegłem wysuszoną drogą powstałą z czarnych wulkanicznych skał i piasku Sahary. Ten pokryty deszczem samochód na okładce bardziej przywoływał wczorajszy dzień anglików w hotelu... Biegłem, patrzyłem w prawo na fale Atlantyku i śpiewałem razem z Peterem: "Lord, here comes the flood!". Ale jak przyjąłbym ten album w 1977 roku? To przecież pierwsza płyta Gabriela po apogeum złotego składu Genesis - Lamb Lies Down On Broadway. Ale na tej płycie Gabriel jest w rozkroku pomiędzy starym progresywnym Genesis a czymś o czym wtedy, w 1977 roku jeszcze nie wiemy - czymś, z czego zrodzi się "własny styl Petera Gabriela", który eksploduje dopiero na 4 i 5 płycie. Ale wtedy w 1977 roku pewnie byłbym rozczarowany. Zamiast koncept albumu dostałbym zbiór różnych piosenek.

Nie wiem, czy wtedy, w 1977 roku zwróciłbym uwagę na ten album. Czy przyciągnął by moją uwagę przebój Cold As Ice, który brzmi zupełnie tak samo jakby wyszedł spod pióra grupy Supertramp? Jeżeli już, to sięgnąłbym po debiut Foreignner ze względu na jednego z dwóch współzałożycieli grupy: Iana McDonalda. To przecież człowiek, który był członkiem PIERWSZEGO składu King Crimson i nagrał z Frippem słynny In The Court of th Crimson King.

Dziś ta płyta mi się podoba. Brzmi jak mieszanka wspomnianego Supertramp, The Alan Parsons Project, Ala Stewarta - z drugiej strony jest trochę brzmienia Free czy Bad Company zmieszanego z amerykańskim luzem. Ale wtedy w 1977 podejrzewam, że byłbym bardzo kategoryczny i mógłbym bardzo szybko zaszufladkować ten album jako zwykły pop. Na szczęście 42 lata później nogi same rwą się biegu przy Starrider.

c.d.n.

ROK 1977 cz 3

piątek, 15 lutego 2019

FD5 - Lemury i psy

Fuerteventura dzień 5. Dziś nic się nie wydarzyło. Robię ten wpis tylko dla ciągłości pamiętnika.

Nazwa Wysp Kanaryjskich nie pochodzi od kanarków. Wręcz przeciwnie, to kanarki wzięły nazwę od wysp. Wyspy Kanaryjskie to wyspy psie. Od psów ("canis") , których dzikie hordy biegały po nich od niepamiętnych czasów. Czy to dobry omen dla biegacza?


Mniej więcej co drugie bieganie po wyspie kończy się spotkaniem z psem. Oczywiście nie są to dzikie hordy bezpańskich psów, ale udomowieni przyjaciele surferów z kamperów. Mimo to, kiedy przebiegam obok kampera zaciągając się rozwiewanym przez wiatr dymem z marihuany (dwa razy ewidentnie czułem) a pies robi względem mnie pokojowe "hau, peace & hau" to nie czuję się zbyt pewnie. Powtarzam  sobie w głowie - "to są wyspy psie" i biegnę dalej.

Fuerteventura D4 - Calderon Hondo i Ajua!


Walentynki. To święto, które obchodzę każdego dnia w roku :) Dziś obudziłem się w okolicach świtu, wypiłem kawę i podjechałem pod jeden z bardziej polecanych szczytów na Furcie - Calderon Hondo. To wygasły wulkan, który dzieli od asfaltu ledwie 3 km biegu (marszu? wspinaczki?) ale krajobraz, który roztacza się po obu jego stronach jest opisywany w samych superlatywach na tripadvisorze.

środa, 13 lutego 2019

Fuerteventura dzień trzeci - biegowa palma



26 stopni w lutym to chyba anomalia nawet jak na ten równoleżnik. Trzeci dzień upałów. Poranek rozpocząłem tradycyjnie. Pobudka, rzut oka na świt za oknem nad wygasłymi wulkanami, czarna kawa i krótkie bieganie. Dziś pobiegłem tą samą ścieżką co wczoraj rano, ale aby nie tracić cennych kilometrów na dobiegnięcie z domku - podjechałem samochodem do samej linii oceanu.

W przypadku niektórych ścieżek bieganie nimi po raz kolejny jest jak sięganie po kolejną kostkę ptasiego mleczka. Niby wiesz jak smakuje, ale nie potrafisz się opanować. Tak samo mnie dziś rano cieszyła ta sama ścieżka co wczoraj.


Tylko trochę bardziej wiało. Niestety dowiedziałem się o tym dopiero kiedy po 3.5 km zawróciłem. Bo biegnąc na południe po prostu wiało mi w plecy :) Poza tym dzień jak każdy inny: surferzy podjeżdżają swoimi kamperami, stoją w piankach ubranych do połowy, do połowy nadzy, młodzi i starzy, wszyscy szczęśliwi z twarzy. Mam wrażenie, że kilku z nich widziałem wczoraj, pozdrawiamy się dłuższym spojrzeniem zakończonym porozumiewawczym uśmiechem...

NAGLE:

wtorek, 12 lutego 2019

Fuerteventura - dzień drugi.


Fajnie się wymyślało alternatywne tytuły do postów Porannego Biegacza z Iten, ale względem samego siebie dystans jest zbyt mały i łatwiej napisać zachowawcze "dzień drugi" zamiast poetyzować pomiędzy Mickiewiczem a Misiem.


Miś jest tutaj całkiem na miejscu. Bo najpierw opisałem to zdjęcie na Insta, że to plaża miejska w Katowicach, a przy kolejnym, gdzie chełpiłem się przebiegniętymi ponad 13 kilometrami w godzinę Adam Baranowski znów zapytał o węgiel. Odpisałem mu taką trawestacją: "Ten rekord nie wziął się z nikąd, lecz z dumy i trudu, ze znoju codziennej pracy, ze stali, z żelaza, z węgla. A węgiel to koks, to antracyt."


Jeszcze kilka dni temu wydawało mi się, że na feriach na Fuerteventurze pobiegnę pewnie symboliczne jeden raz. Bo wiadomo - czynniki wyższe. Jak jedziesz z rodziną i jesteś odpowiedzialny za fajnie spędzony czas to nie możesz biegać maratonów. I chyba w tym ostatnim słowie jest klucz. 

poniedziałek, 11 lutego 2019

Przyjechałem na Fuertę i się zdziwiłem


42 lata to ten moment w życiu, kiedy jeszcze wszystko przyspiesza, ale wewnętrzny głos coraz częściej mówi "zwolnij". Ferie planowane niby na spokojnie w październiku, ale realizowane w lutym: urodziny, parkrun, Chojnice, Berlin, pobudka, deszcz ze śniegiem, Lauda Air, 4 godziny, bagaże, rent a car.... i ten moment... Trójka dzieci na tylnej kanapie, obok siedzi moja laska, odpalam auto, ruszam.... i wtedy czuję wolność, wakacje, spokój. Uwielbiam prowadzić samochód w miejscach, których nie znam. To jest magiczna mieszanka ekscytacji i jednocześnie wyciszenia. Teoretycznie wiesz dokąd zmierzasz, ale praktycznie nie masz pojęcia. 


sobota, 9 lutego 2019

Algorytm newsfeeda Endomondo sam wybiera aktywności do wyświetlenia

- Ej, czemu ostatnio nie biegasz?
- No jak!? Przecież wczoraj biegałem!
- No ale nie wrzuciłeś na endo.
- Pewnie, że wrzuciłem! 
- No to musiałem nie zauważyć...


Ostatnio przeprowadziłem kilka podobnie brzmiących dialogów jak ten powyższy. Za którymś razem zorientowałem się, że to nie moja spostrzegawczość szwankowała, ale pewne aktywności moich znajomych nie pokazywały się na newsfeedzie endomondo. Zarówno w apce na telefonie jak i na komputerze.

parkrun Gdańsk Poludnie #135 - Master of Chaos


Taki tytuł przyszedł mi do głowy, kiedy patrzyłem jak Natalia Piórkowska na mecie dzisiejszego parkruna wyciąga z plecaka swój własny kubeczek (aby nie zużywać jednorazowych) nalewa sobie z pietyzmem do pełna owocowej herbatki z termosu i ...

- TO JEST JAKIŚ PONCZ!!! - wydaje z siebie okrzyk zdziwienia po umoczeniu ust!

A ja patrzę się z boku i cieszę w głębi duszy zupełnie tak samo, jak wtedy kiedy w restauracji podmieniam nakrętki soli i pieprzu. Czuję się jak master of chaos :)

A ostrzegałem! Zaraz po przemówieniu Tobiasza na starcie powiedziałem w kilku słowach, że nie ma herbaty w termosie, ale jest grzaniec z wczoraj. Było widać kto słuchał :)

42 kilometry na 42-gie urodziny


"A w urodziny to pobiegnę tyle km ile mam lat!" - kto z nas nie robił sobie takich postanowień. Ja robiłem tak zarówno rok temu, jak i dwa, trzy, cztery.... siedem lat temu. Ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Bo trzeba było organizować imprezkę, bo wypadało w dzień pracujący, bo to czy tamto. I jakoś nigdy nie udało mi się sprawić sobie tego najlepszego dla biegacza prezentu właśnie w ten dzień.

Do wczoraj. Bo wczoraj miałem swoją najbardziej okrągłą rocznicę. 42 lata życia minęły jak 42 kilometry maratonu. 8 lutego. Mój dzień. 

środa, 6 lutego 2019

Rok 1977 cz. 1

Cofnijmy się okrągłą maratońską liczbę lat temu. Do roku 1977. Dinozaury muzyczne zginęły w deszczu meteorytów. Zginęły w męczarniach. Niektóre bezgłośnie, a niektóre wydały płyty z jękami agonii. Rok 1977 przedstawia poniższe zdjęcie.


W roku 1977 urodziłem się także ja. Przez długie lata miałem z tym problem, że ani jedna genialna płyta, z którą mógłbym się utożsamiać nie ukazała się w 1977. Ale dwa lata temu (z okazji 40-tki) rozpocząłem swój mały paranoiczny projekcik, aby posłuchać każdej płyty jaka ukazała się w 1977 roku. Sporo z nich kupiłem, oczywiście na winylach, bo taki nośnik jeszcze wtedy królował. Wiadomo, że nie posłuchałem każdej, ale naprawdę dużo.

Pamiętam jak właśnie dwa lata temu opowiadałem o tym Dominikowi biegnąc nad morze, że otwierają mi się oczy, że coś, co przez lata oceniałem jako rzeź dinozaurów było tak naprawdę drugimi narodzinami rewolucji w muzyce. I nie mam na myśli punk-rocka. Bo punk, to było tylko narzędzie w rękach pierwszego szeregu rewolucji. Zaś na spalonej ziemi pozostał jedyny w swoim rodzaju krajobraz łączący stare z nowym. Bez żadnej dominacji, na absolutnie równych prawach...

Taki rok jak 1977 nastąpił potem jeszcze tylko jeden raz. 14 lat później.

poniedziałek, 4 lutego 2019

Plan na wiosnę

Patrzę na moich biegowych znajomych z pewną zazdrością. Każdy z nich szykuje swój plan na tę wiosnę. Niektórzy już go realizują. Ja jakoś nie potrafię oprzeć się na planach. Uciekam nawet od stworzenia takiego własnego, tylko dla mnie. Po prostu ustawiam sobie poprzeczki z marzeniami i z gniewną miną do nich gonię. Ale moja pogoń za marzeniami dużo bardziej przypomina szukanie punktów w biegu na orientację niż wyciskanie potu z tartanu na 400-metrowej bieżni.


Z jednej strony chciałbym mieć plan, ale z drugiej boję się go mieć. Nie jestem zachowawczy. Nie chodzi o to, żeby potem się wycofać i mówić, że nic się nie stało. Nie mam problemów aby bezrefleksyjnie podzielić się marzeniami na najbliższe pół roku. Proszę bardzo: złamać 19 minut na 5 km, złamać 40 min na 10 km, pobiec maraton z balonikami na 3:15 i przybiec przed nimi. No i jeszcze Rzeźnik... tutaj ciężko określić czas, ale ambitnym celem będzie znaleźć się w 20% pierwszych par na mecie. Cele są coraz bardziej ambitne i być może ostatnie, które mogą przyjść ze zwykłego biegania, z trenowania bez planu, z marszu.

sobota, 2 lutego 2019

Buty do biegania z małą stabilizacją - ewolucja oczekiwań


Przez ostatnie pół roku kupiłem prawie tyle butów do biegania, co przez poprzednie 6 lat... Ponieważ kiedyś przyjąłem zasadę, że pełną recenzję butów robię dopiero wtedy, kiedy je wyrzucam, mógłbym przez kilka kolejnych lat nic o butach nie pisać... Ale!

  • Mam taki styl biegania, że nie niszczę butów, więc wyrzucam je dopiero wtedy gdy mają przynajmniej 2k km. Choć i wtedy nie wyrzucam, a po prostu oddaję na drugie życie do tzw "pracy w polu". 
  • Nigdy nie reklamowałem butów, bo (patrz punkt poprzedni)
  • W mojej głowie przez ostatnie miesiące nastąpiła nie ewolucja, a tsunami postrzegania butów do biegania.
  • Kilka tygodni temu kupiłem na wyprzedażach dwie pary (Adidas, Puma) a kilka miesięcy wcześniej jeszcze inne dwie pary (Altra, New Balance)
  • Taka sytuacja, że idąc pobiegać mam 4 różne pary do wyboru nie zdarzyła się w moim ascetycznym życiu jeszcze nigdy.

parkrun Gdańsk Poludnie #134 - Gwiazdy tańczą na lodzie


62 uczestników dzisiejszego parkruna i 62 życiówki! Wszyscy wystąpili w nowej kategorii - taniec na lodzie na trasie popularnego biegu parkrun. Wszyscy w pięknym stylu i wyjątkowo docenieni przez jury.

A zaczęło się tradycyjnie tak: