sobota, 6 marca 2021

Leszkorun Gdańsk Południe #43

 

Najciemniej jest pod latarnią, a najdalej na leszkorun jest kiedy mieszka się tuż nad linią startu. Sobota rano, godzina 9:00. O tej godzinie można się przekręcać z boku ba bok, albo przynajmniej zaglądać zza firanki na bandę uśmiechniętych biegaczy i ściskać w sobie "grinchowy" żal i złość, że robią to inni a nie ty. 

I tak bym pewnie zrobił.... gdybym nie obiecał. Piotrowi i Krzyśkowi... no i przede wszystkim samemu sobie. 

I tak zaczęła się sobota, jak każda inna rok temu, dwa lata temu, trzy i cztery lata temu. Ale zupełnie inna niż soboty przez ostatni rok. Szybkie spojrzenie na budzik: 8:45!! Pies, dzieci, żona, śniadanie... nie ma na to czasu. Patrzę przez okno i widzę, że już zbiera się ekipa. 8:57 wychodzę z domu. Mógłbym stoczyć się z górki, ale zatrzymałbym się na płocie. Muszę więc przebiec dookoła. 600 metrów. Rok temu zdążyłbym bez problemu. Dziś? ...

9:01 dobiegam na start i mam ochotę oprzeć się o ławkę i głęboko dyszeć. Ktoś mówi:

-"Poczekajmy minutkę"

Ale ta minuta to takie symboliczne 10 sekund. Jak minuta ciszy. Ciszy przed próbą zbliżenia się na 10 minut do wyników przed roku. Ciszy przed określeniem, gdzie naprawdę jestem. 

Pisałem o tym wielokrotnie, sobotnia poranna piątka w towarzystwie innych biegaczy to papierek lakmusowy formy w jakiej się jest. Ciężko jest biec na pół gwizdka, przynajmniej mi. Dziś nie miało być inaczej. Tylko, że zamiast wyskoczyć do przodu i ścigać Maksymiuka turlałem się z tyłu stawki i walczyłem o każdy oddech. Różni ludzie mnie zagadywali, różni ludzie mi towarzyszyli, ale ja ledwo pamiętam co się działo bo miałem mocno zawężone pole widzenia. 

Półtora kółka po dużym, przesmyk w górę, kółko na małym, przesmyk w dół, pół dużego i finisz. Znam te męczarnie doskonale. 29 minut i 20 sekund. Uwierzcie - dałem z siebie wszystko. W tym miejscu jestem i z tego miejsca ponownie zaczynam.

 

1 komentarz:

Podobne wpisy