W końcu około 13-tej wybraliśmy się na rodzinne wejście na wygasły wulkan Calderon Hondo, bez lejącej się lawy, ale atrakcje uratowały dzieciakom wiewiórki...
Wziąłem wiec 3-kę na barki, ręce i plecy i ruszyliśmy. Warto było kiedyś być grubym. Poczułem się jak stary-ja. :)
Wiewiórki nie pochodzą z Fuerteventury. Zostały przywiezione statkiem i zawojowały wyspę jak króliki Australię. Nie wiadomo dlaczego upodobały sobie miejscówkę na wulkanie. Turystów się nie boją i wprost proszą o podzielenie się kanapką :)
* * *
Druga część dnia to oczywiście oglądanie "Małysza" w niemieckiej TV. Trójka naszych w pierwszej piątce to świetna sprawa, ale komentator niestety miał satysfakcję w głosie po niebotycznym skoku Geigera. Zrobiłem cieciorkę z chorizo i pieczonymi pomidorami. Zjedliśmy po miseczce (takie małe popołudniowe tapas) i poszedłem pobiegać. Ale tym razem trochę inaczej - ze słuchawkami.
Ścieżkę doskonale znałem, a Peter Gabriel dosłownie matematycznie podniósł do kwadratu moje doznania. Biegać po Fuercie, przy 21 stopniach w lutym, mając wulkany po lewej i ocean po prawej samo w sobie jest genialne. Ale dodając do tego wszechświata jeszcze Here Comes The Flood... po prostu uniesienie i nerwowe spojrzenia na prawo czy czasem nie idzie tsunami, które życzył mi kilka tygodni temu Dominik.
To było moje pierwsze 10 kilometrów tutaj w tempie powyżej 5 min/km. Dopiero teraz, kiedy niedługo trzeba wracać doświadczam potrzeby zwolnienia. To już nie jest zachwycenie się nowością. Odwiedzam ścieżki, które znam i na których mogę czuć się jak u siebie. Wybiegałem cały stres i zaczynam odpoczywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz