W roku 1977 urodziłem się także ja. Przez długie lata miałem z tym problem, że ani jedna genialna płyta, z którą mógłbym się utożsamiać nie ukazała się w 1977. Ale dwa lata temu (z okazji 40-tki) rozpocząłem swój mały paranoiczny projekcik, aby posłuchać każdej płyty jaka ukazała się w 1977 roku. Sporo z nich kupiłem, oczywiście na winylach, bo taki nośnik jeszcze wtedy królował. Wiadomo, że nie posłuchałem każdej, ale naprawdę dużo.
Pamiętam jak właśnie dwa lata temu opowiadałem o tym Dominikowi biegnąc nad morze, że otwierają mi się oczy, że coś, co przez lata oceniałem jako rzeź dinozaurów było tak naprawdę drugimi narodzinami rewolucji w muzyce. I nie mam na myśli punk-rocka. Bo punk, to było tylko narzędzie w rękach pierwszego szeregu rewolucji. Zaś na spalonej ziemi pozostał jedyny w swoim rodzaju krajobraz łączący stare z nowym. Bez żadnej dominacji, na absolutnie równych prawach...
Taki rok jak 1977 nastąpił potem jeszcze tylko jeden raz. 14 lat później.
Od mojego pomysłu na posłuchanie większości płyt z 1977 roku minęły dwa lata. W wielu przypadkach mocno się zdziwiłem, że podobają mi się płyty, których bym się nie spodziewał.
Dziś rozpocząłem bieganie z rokiem 1977. Nie słucham każdej płyty w całości, choć czasem ciężko inaczej. Słucham i zastanawiam się, czy gdybym był starszy, gdybym w 1977 miał nie 0 a 16-20 lat, w jaki sposób doświadczałbym tej muzyki. Jakie płyty bym kupił, a jakie potraktował jak produkt drugiego gatunku.
Na pewno pierwszą płytą, którą bym kupił byłby Low - Davida Bowie. Bo ukazała się na początku stycznia :) Pierwsza z Berlińskiej Trylogii. Czy by mi się spodobała? Ciężko powiedzieć. Mam ten album na półce od prawie 20 lat, ale nie jestem fanem, który potrafiłby umrzeć z tą płytę. Choć dziś kręcąc kółka jak w transie dookoła zbiorników usłyszałem w tej muzyce z 14 stycznia 1977 roku dźwięki, które dopiero kilka lat później szlifował Dead Can Dance i inne grupy z 4AD. Bowie przyjechał do Berlina i zrobił krautrock lepiej niż Niemcy :) Sam będę tam za 4 dni. Nie wiem czy będę miał czas, ale posłuchać Low albo Heroes biegnąc nocą przez Berlin to może być niezłe przeżycie.
23 stycznia 1977 roku na pewno poszedłbym do sklepu po nowych Floydów. Płyta Animals przez długie lata była moją drugą ukochaną płytą Floydów. Nie zawiódłbym się. Tak naprawdę Pink Floyd to chyba jedyny naprawdę WIELKI zespół, który wydał w 1977 roku swój regularny, premierowy album (nie koncertowy i nie składankę). Dziś posłuchałem dwóch pierwszych utworów z tej płyty. Na szczęście wciąż potrafię oddzielić Watersa, który zachowuje się trochę jak klaun wypowiadając o polityce i Watersa - muzyka. Kompozytorem jest genialnym. Tego nic już nie zmieni. Animals to wielka płyta.
W styczniu 1977 roku poszedłbym też do sklepu kupić płytę grupy Renaissance - Novella. Piękne, delikatne, art-rockowe granie z Annie Haslam na wokalu. Ta płyta, mimo że kiepsko oceniania przez krytyków, to wciąż piękna muzyka. Tak jakby tego deszczu meteorytów nie było. Jakby tamten świat miał się nigdy nie skończyć.
Czy 4 lutego poszedłbym do sklepu kupić Rumors - Fleetwood Mac? Ta płyta to mega hit, wydana w gigantycznych nakładach. Na pewno w radio nie mógłbym się opędzić od Go Your Own Way. Pewnie usłyszałbym też The Chain i wtedy na pewno poszedłbym do sklepu i wrócił z winylem pod pachą.
c.d.n.
ROK 1977 cz 2
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz