Szybko idą mi te płyty. Większość słucham w całości, ale niektóre tylko po 1-2 kawałki. Takie, do których robiłem już przymiarki, ale podeszły. O dziwo jedną z tych płyt jest debiut Talking Heads. Pół roku temu "odkryłem ten zespół dla siebie" ale te późniejsze płyty, wydane 2-3 lata później. Debiut do mnie nie przemawia, dlatego po wysłuchaniu jednego z największych przebojów roku 1977 - Psycho Killer - przełączyłem na kolejną płytę.
Kansas - Point of Know Return
Kansas to amerykański rock progresywny. Generalnie w latach 70-tych w klimacie klasycznego progrocka w Stanach nie działo się za wiele. Stany zawsze chodziły swoimi ścieżkami i w dupie miały angielskich krytyków. Ale w drugą stronę nigdy - angielskie zespoły bardzo często do amerykańskich krytyków się łasiły. A Kansas? Chłopaki wzięli na warsztat ten najbardziej klasyczny angielski prog-rock i wkomponowali w niego taki odległy, ledwo wyczuwalny (ale jednak!) powiew country. Płyta Point of Know Return jest świetna! No i do tego jest tutaj ich największy hicior - Dust in the Wind.
Meat Loaf - Bat Out of Hell
Dawno temu zastanawiałem się dlaczego I'd Do Anything For Love zaśpiewane przez jakiegoś podtatusiałego grubaska stało się takim przebojem. No i jak do diaska można się nazwać Meat Loaf - KLOPS!? Aby to zrozumieć, musiałem cofnąć się do roku 1977 i posłuchać tego słynnego Nietoperza z Piekieł. Ta płyta sprzedała się w ilości 40 milionów sztuk!!! To jest jeden z najlepiej sprzedających się albumów wszech czasów! To jest muzyka, która ma coś w sobie z rocka progresywnego, ale dużo więcej tutaj rock-opery. Jest rozmach, jest blichtr, jest pełna pompa! Fajna płyta i bardzo pasuje do roku 1977, który łamie wszelkie konwenanse.
Leonard Cohen - Death of a Ladies' Man
Producentem tego albumu jest Phil Spector. To jeden z innowatorów w realizacji muzyki. Wprowadził coś co zostało nazwane jako "ściana dźwięku" - czyli wielokrotne zgrywanie na taśmę tych samych instrumentów osiągając gęste niemal jednolite brzmienie. Ja nie jestem fanem takiego sposobu realizacji, ale przypadku Cohena wyszło to zaskakująco. Jakby spotkały się dwa antagonizmy. Delikatny, wysublimowany, akustyczny Cohen, gdzie każda nuta, każde słowo zaśpiewane czy wyrecytowane ma sens i odpowiednie miejsce - ze ścianą dźwięku Spectora. Lubię tę płytę i od dawna lubiłem. Miałem chyba to szczęście ją polubić przed erą internetu, gdzie można wyczytać, że to najsłabszy album Cohena. Ja tak nie uważam. No ale ja kocham Cohena w całości.
Następnie w moim bieganiu z muzyką 1977 nastąpiła przerwa. Tylko kilkudniowa. Zmogła mnie pierwsza od dwóch lat choroba i musiałem na dwa dni odpuścić bieganie. Siedziałem w domu, oczywiście przy kompie, pracując i słuchając reszty mojej listy w całości. Potem wyszedłem pierwszy raz pobiegać i z każdej z tych płyt posłuchałem po 1-2 utwory.
- David Bowie - Heroes. Ciąg dalszy Low. Świetna płyta. Już kiedyś była w moim kąciku.
- Queen - News of the World. Całkiem niedawno robiłem maraton z Queen i też pisałem osobno o tym albumie. Przypomnę tylko, że jest świetny.
- Eric Clapton - Slowhand. Ta płyta to przede wszystkim Cocaine J.J. Cale'a i Wonderful Tonight. Przesłuchałem ją 3 razy i wciąż tylko te dwa, znane mi doskonale wcześniej kawałki pozostają w głowie.
- Brian Eno - Before and After Science. Kilka miesięcy temu zrobiłem swój prywatny maraton z Brianem Eno, ale nie pisałem o tym w kąciku. Ciągle mam wrażenie, że Brian mimo, że było prorokiem muzycznym to znacznie szerzej rozwijał swoje skrzydła współpracując z innymi zespołami niż na solo.
- Wire - Pink Flag. Była kiedyś w kąciku. Jak na płytę z etykietą "punk rock" to ja ją kupuję.
- Suicide - Suicide. Amerykańska wersja punk rocka. Po drugiej stronie oceanu chłopaki zawsze podchodzili do łatek bezkompromisowo. Zdziwiła mnie ta płyta. To rok 1977 słyszę tutaj zaginione ogniowo między Jimem Morrisonem a Nickiem Cave'm. I to takim brudnym australijskim Cave'em z czasów The Birthday Party.
Ja przez lata deklarowałem się jako jeden z największych wrogów Sex Pistols. Ten sztuczny twój wymyślony przez Malcolma Maclarena kompletnie mi nie leżał. A przecież to album-gigant na topie wszystkich zestawień najważniejszych albumów w historii muzyki.
No i coś się wczoraj wydarzyło. Coś co nawet mnie zdziwiło. Bo po miesiącu słuchania muzyki z roku 1977 i absolutnie żadnej innej zacząłem się w niej dusić, zacząłem czuć jakąś smutną pustkę, jakieś teatralne poczucie, że cała ta muzyka oddala się od publiczności, zamyka na scenie i kisi w sosie samouwielbienia. Dopełnieniem całości była wczorajsza próba wysłuchania płyty The Works - Emerson, Lake & Palmer. Pomimo tego, że jestem fanem EL&P. Pierwsze 4 albumy baaardzo szanuję i lubię to zwyczajnie nie byłem w stanie słuchać wczoraj ich "Dzieł" z 1977 roku.
Zdjąłem słuchawki, przebiegłem kilometr w ciszy. Założyłem je ponownie. Wybrałem z listy: Sex Pistols - Never Mind The Bollocks.
Kiedy membrany moich Grado zadudniły w rytm Holidays in the Sun a Johnny Rotten zaczął śpiewać tą swoją punkrockową manierą pomyślałem jedno:
- FUCK YEAH!
I zrozumiałem. Chyba dopiero wczoraj zrozumiałem fenomen punkrocka. To musiał być rok 1977. W żadnym innym roku to nie miało prawa się wydarzyć.
KONIEC.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz