piątek, 22 lutego 2019

Plan na 50 dni z liczbą 4:37

Dwa tygodnie temu napisałem coś takiego:
Na razie chce trochę odpocząć. Najbliższe dwa tygodnie przeznaczam na apogeum biegania bez planu albo nawet niebiegania. Być może pobiegnę tylko 2-3 razy.

Jedyne co okazało się prawdą w tym zdaniu to dwa słowa: "bez planu" . Bez żadnego planu przebiegłem około 200 kilometrów robiąc 20 treningów. Piękny odpoczynek! Paradoksalnie to prawda. Czuję się całkowicie zresetowany.


Ten tydzień do powrót do rzeczywistości. Kółeczka dookoła stawu. Kolejny śnieg w tym roku. Ale gryzie mnie ten maraton w połowie kwietnia. Gryzie, bo chcę go pobiec dobrze. Gryzie, bo Waldek Miś jakiś czas temu napisał mi, że cokolwiek innego niż pobiegnięcie na mega ambitny cel będzie porażką (albo coś w tym stylu, w każdym razie tak to odebrałem). Dla mnie tą niewyobrażalną granicą jest 3h15min (domena jeszcze wolna hehehe). Jeszcze rok temu marzyłem o złamaniu 4h. Po półmaratonie w październiku 3:30 wydało się realne...

Ale co da mi większą satysfakcję? Spokojny atak na 3:30? Czy strącenie poprzeczki 3:15 przechodząc np. 5 minut pod nią?



Wciąż mam dużo pytań do samego siebie jak spędzić te ostatnie 50 dni. Przede wszystkim o długie wybiegania. Antoni poddał je w bardzo interesującą wątpliwość. Długie wybiegania zabierają cenny czas na regenerację i można je zastąpić innymi jednostkami treningowymi. Z drugiej strony czułbym się pewniej robiąc przynajmniej jedną całodniową wyprawę biegową...

Podbiegi, interwały, kilka parkrunów na totalny full... to na pewno. Dwa treningi jednego dnia (jeden regeneracyjny, drugi jakościowy). Ale przede wszystkim wyczucie tempa startowego.

Robiłem to przed półmaratonem. Wtedy mnóstwo treningów robiłem w tempie 4:44. W końcu wczoraj otworzyłem jeden z kalkulatorów biegowych i dla pewności przeliczyłem raz jeszcze. 3h 15 min na 42,195 km to tempo 4:37 min/km. 

* * * Kick-off * * *

Dziś wykonałem pierwszy trening myśląc o celu. Pierwszy, który jest wyjściem z harmonijnego chaosu moich treningów. Wybiegłem z celem pokonania 10 km w tempie 4:37 min/km. 

Pierwszy efekt był taki, że się zestresowałem. Autentycznie ten trening przez pierwsze 7 km trzymał mnie w napięciu. Zerkałem co chwila na zegarek i skakałem miedzy 4:40 a 4:30. Autentycznie stresowałem się zamiast cieszyć biegiem. Tempo nie było ani forsowne, ani spacerowe ale mimo, że wyszedłem tylko na 10 km to miałem przed oczami tę wielką 42-kilometrową górę. Po 5 km nie czułem się jak w połowie treningu, ale ledwie w jednej ósmej. 

Dopiero po 7 km stres jakby puścił. Uwolniły się pierwsze endorfiny i bieg stał się lekki. 

Średnie tętno na całym dystansie to 140 hb. (10-ty km pod górkę, stąd lekki spadek tempa)



 Ale i tak chłopska mądrość mówi mi że najważniejsze jest:
  1. Nie złapać kontuzji.
  2. Zrzucić na maksa wagę.
  3. I dopiero na trzecim miejscu harmonijny trening. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy