sobota, 9 lutego 2019

42 kilometry na 42-gie urodziny


"A w urodziny to pobiegnę tyle km ile mam lat!" - kto z nas nie robił sobie takich postanowień. Ja robiłem tak zarówno rok temu, jak i dwa, trzy, cztery.... siedem lat temu. Ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Bo trzeba było organizować imprezkę, bo wypadało w dzień pracujący, bo to czy tamto. I jakoś nigdy nie udało mi się sprawić sobie tego najlepszego dla biegacza prezentu właśnie w ten dzień.

Do wczoraj. Bo wczoraj miałem swoją najbardziej okrągłą rocznicę. 42 lata życia minęły jak 42 kilometry maratonu. 8 lutego. Mój dzień. 

Zaczęło się od tego, że zacząłem kombinować, że parkrunowy 7-litrowy termos stoi u Kamila. A po drugiej stronie osiedla względem termosu, czyli u mnie w domu stało 7 butelek grzańca. Następnie w zaprzągłem do działania trochę mechaniki i termodynamiki i w efekcie udało się zrobić coś takiego:




Jeszcze wcześniej utworzyłem wydarzenie na FB i zaprosiłem moich biegowych znajomych do kręcenia wraz ze mną dowolnej liczny kółek na zbiorniku retencyjnym Świętokrzyska II.

W piątek po szybszym urwaniu się z pracy zaparkowałem auto nieopodal szlabanu i o godzinie 15:17 rozpocząłem 32 okrążenia po 1,33 km każde.


Pogoda była WYMARZONA. Po prostu takiego 8 lutego to ja jeszcze nie pamiętam. Słońce, ciepło (maksymalnie w dzień było 8 stopni, w trakcie biegu temperatura spadała od 6 do 1 stopnia). Słaby wiaterek, sucho.

Rozpoczęliśmy we dwójkę: Dominik i ja. We dwójkę też skończyliśmy. Ale wszystko co działo się w trakcie biegu przypomina mi tułaczkę głównych bohaterów książki On the Road - Jacka Kerouacka. Jak dwóch beatników biegaliśmy dookoła spotykając na każdym okrążeniu inne osoby, rozmawiając z nimi, czasem jedno, czasem kilkanaście kółek. Dokładnie co 4 kilometry robiliśmy przerwę "w bazie zawodów" czyli przy bagażniku mojego samochodu, w którym stał: termos, siateczka z cukierkami i oraz druga z owocami.

Pierwsze 10 kilometrów przebiegliśmy z Dominikim tylko we dwójkę. Poruszaliśmy tradycyjnie multum tematów począwszy od psychologii (obaj słuchaliśmy i rozmawialiśmy), giełdy (Dominik mówił, ja udawałem, że słucham), muzyki (odwrotnie), no i oczywiście biegania (pełna aktywność obu stron).


Dominik miał taką koszulkę ze smokiem. Przyszło nam na myśl, że na ten bal przebierańców, jakim trochę jest Rzeźnik może przebierzemy się z Dominikiem w mistrza i ucznia? Dominik będzie Sensejem Wu a ja zielonym Ninjago :)


Po 10 kilometrach i dwóch przystankach pojawili się nowi goście. Pierwszy z nich to Kuba. O Kubie kilka razy już wspominałem. Kilka miesięcy temu zainspirował mnie na parkrunie w Charzykowach, że parkruna można wygrać, że da się złamać 20 minut. Potem kilka razy ścigaliśmy się na naszych lokalnych bajorkach. Kuba zrobił z nami chyba z 15 km (?) po czym powiedział, że musi iść do żony. Ale przyjdzie tutaj z żoną! :) I wiecie co? PRZYSZEDŁ :) To jest właśnie urok grzanego wina :)

Niedługo potem dołączył Kamil. Kamila nie muszę przedstawiać. Z Kamilem ścigam się od kiedy zaczęliśmy biegać. A jak mówi przysłowie - "nic tak nie motywuje jak biegający sąsiad". Kamil przebiegł z nami 21 km.


W końcu zjawiał się pierwsza kobieta: Kasia. W sumie powinienem napisać "facetka" :) Za to słowo podobno można pójść na dywanik do szefa w korpo. Ale Kasia nie miała nic na przeciw aby mówić do niej per facetka :) No i wydaje mi się, że dla Kasi złamaliśmy interwał kubeczkowy aby szybciej mogła wejść w nami w stan biegania nie mięśniami nóg - ale biegania powięzią. Nie pamiętam ile razem przebiegliśmy ale na pewno zrobiło się ciemno i piliśmy 3 kolejki.


Z ciemności wyłonili się Staszek i Jacek. Staszkowi zegarek pikał co 200 metrów. Dziś nie pamiętam czemu, ale wczoraj wydawało mi się to śmieszne :) Zrobiliśmy kilka kółek i kiedy zatrzymaliśmy się w bazie, aby uzupełnić płyny zaproponowałem pomarańczę (oczywiście poza płynami samymi w sobie).

Nasza baza stała zaparkowana tyłem, dostęp do bagażnika był oddzielony od ścieżki kilkumetrową mikrodoliną z błota, lodu i wody. Trzeba było ją obejść trochę dookoła. Kiedy było jeszcze jasno powiedziałem Dominikowi, że na bank ktoś tutaj się skąpie.

No i uzupełniłem kubeczki, wziąłem pomarańczę, zamknąłem bagażnik i BACH! Całkowicie zapomniałem o pułapce. Cała jedna nogawka w błocie. Buty mokre, a soczysta pomarańcza zyskała brunatny kolor.


Otrzepałem się i biegniemy dalej. Mówię do Jacka, że w sekundę tak mi strzeliła adrenalina, że całkowicie wytrzeźwiałem i włączył mi się jakiś hormon walki. I mówię Jackowi:

- Normalnie mam ochotę iść komuś skopać tyłek. Tak natura nas genetycznie stworzyła, że w momencie zagrożenia organizm się szykuje do walki.

- Tylko, że ochotników nie ma. - skwitował Jacek

Spojrzałem się na niego z ukosa. Jacek nie czekając na rozwój sytuacji kontynuował:

- Toooo, to ja już idę do domu, tutaj muszę odbić, wiesz, żonie obiecałem, że zaraz będę... CZEŚĆ!

To teraz nie wiem, czy tak wystraszyłem Jacka czy naprawdę musiał już lecieć :)


Między 30 a 40 km trochę już mi się myli chronologia. Nie wiem kto przyszedł kolejny: Asia czy Marcin (zwany Arsenem). Od Asi dostałem ananasa ze wstążeczką a od Marcina żel :) Zrobiliśmy kółeczko albo kilka. Porozmawialiśmy tradycyjnie o dzieciach i o ambicjach. O tych drugich w kontekście zbliżającego się maratonu w Gdańsku. W większości wszyscy się tam spotkamy za trochę ponad dwa miesiące.


Kilka okrążeń przed końcem dotarł Adam! Cóż to była za wizyta! W pudełku miał ciasto marchewkowe wykonane własnoręcznie rękami jego małżonki Agnieszki :) Z perspektywy kolejnego dnia mam wrażenie, że mi i Dominikowi to ciasto uratowało bieg. To był jedyny bezalkoholowy pokarm jaki przyjąłem w trakcie biegu (plus dwa michałki chyba?). W drugim ręku Adam trzyma flaszkę Ouzo :)


Ale to nie koniec niespodzianek. Za pazuchą swojego eleganckiego płaszcza (świetnie pasującego do równie eleganckich butów i stylowej czapki z kolekcji Michała Piroga) miał schowany nóż.

- Jakbyś Tomek mógł pokroić ciasto i po zjedzeniu oddać mi pudełko to byłbym wdzięczny.

Ciasto w połowie od razu zjedliśmy. Drugą połowę przełożyłem do bagażnika. Adama poczęstowałem grzańcem i od razu oddałem mu pudełko i nóż.

- To co Adam, pobiegniemy kółeczko?

No i pobiegliśmy :) Adam cały na galowo, w ręku pudełko i nóż, ale tempo poniżej 5 minut :)


Zostały dwa kółka. Na przedostatnim towarzyszył nam Staszek a Asia czekała na umownej mecie. Dominik pociągnął trochę mocniej i pognałem za nim. Ciasto Adama dostarczyło cukru do krwi i ostatni kilometr pobiegłem w tempie 4:23 min.

Asia ze Staszkiem przywitali nas na mecie zupełnie jakbyśmy kończyli maraton w Bostonie :)



To były moje najlepsze 42 urodziny jakie mogłem sobie zaplanować i wymyślić! Czas bez pauzowania to 4 godziny i 16 minut. Z autopauzą  - 4 godziny 2 minuty. Jednak te minuty minęły tak szybko, że mam wrażenie, że nie spędziłem na trasie więcej niż 2h59min ;)

Z głębi serca dziękuję wszystkim, którym chciało się przyjść potowarzyszyć i pokibicować. Było mi bardzo bardzo miło! Dziękuję!

* * *

No to po browarku i na piechotkę do domu :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy