Ludzie pytają, dlaczego biegam. Czy przed czymś uciekam? Czego szukam? To jakby pytali kim jestem. Sam zadaje sobie to pytanie. Ty pewnie też. Nie znam odpowiedzi. Ale wiem, że coś, co wydaje się egoistyczne lub bezsensowne nie musi być od razu złe. Może motywować. Albo nadawać życiu sens. Tak jest z bieganiem. To proste i oczywiste. Bieganie pozwala odnaleźć siebie. Liczę, że ostrzegłem was w samą porę.
Ten cytat to jedne z ostatnich słów węgierskiego dokumentu, jaki 2 lata temu ukazał się na HBO. Po 80 minutach filmu brzmią jak zakończenie Blade Runnera. Masz ochotę posiedzieć jeszcze trochę w bezruchu.
Nowa platforma, nowe filmy. Wczoraj przescrollowałem na szybko tytuły i jeden wpadł mi w oko. Ultra - węgierski dokument kręcony na trasie Spartathlonu w 2015 roku. 246 kilometrów, z Aten do Sparty.
Jaki to jest bieg, większość z nas wie. Znamy go chociażby z książki Scotta Jurka, gdzie walczył o wygraną z Piotrem Kuryłą, znamy go też dlatego, bo w 2016 roku zwyciężył w nim Polak - Andrzej Radzikowski. Wielu z nas przez dzień i noc śledziło wyniki na żywo i trzymało kciuki.
Ale ten film nie jest o zwycięzcach. To jest film o tych, którzy nie dobiegają do mety, lub osiągają ją gigantycznym wysiłkiem. Ten film uświadomił mi, że "bieganie" oraz "bieganie ultra" to trochę dwa różne sporty. Przynajmniej taka jest tutaj postawiona teza.
Ten film to opowieść o:
- Młodym węgierskim biegaczu, któremu posypało się życie prywatne (walczy, filozofuje, dobiega do mety)
- Starszym węgierskim biegaczu, który 5 razy z rzędu nie ukończył biegu i zgodnie z regulaminem nie może startować po raz kolejny, dlatego postanawia pobiec "na dziko" dwa dni po biegu supportowany przez żonę.
- Francuskiej rodzinie, ojciec, matka i lekko niepełnosprawny umysłowo syn. Ojciec i syn biegną. Matka supportuje. Tylko jeden z nich dociera do mety.
- Kobiecie, której syn umarł na białaczkę i postanowiła wybiegać tragedię...
Jestem trochę skołowany po tym filmie. Bo on jest tak wciągająco zmontowany, że masz ochotę wkurzyć się na straszne dłużyzny, ale wciągają cię monotonnym obrazem i po prostu na nie patrzysz. I kiedy zaczynasz mieć ochotę przewinąć lekko do przodu nagle pada jakaś pojedyncza złota myśl, nad którą się skupiasz, którą przyjmujesz i analizujesz znów patrząc na drogę... I tak mija 80 minut. A tak naprawdę ponad 30 godzin skrócone do tego 80-miutowego sprintu.
I na koniec ujęcia z mety. Klasyczne slowmotion. I te grymasy wymalowane na twarzach finisherów.
Wzruszyłem się normalnie!
Ja w przeciwieństwie do Ciebie wiem i rozumiem do czego służy Netflix ;-) ale do wczoraj jakoś nie trafiłem na te dwa filmy o biegach ultra (o Chicago jeszcze nie oglądałem). Film o Apallachian Trail wpisał się w klimat po Kolosach - tam były dwie relacje z przejścia innej słynnej trasy Continent Divide Trail. Ale tak normalnie, po backpackersku - w pół roku... Ale ogromne wrażenie zrobił na mnie ten drugi - o Barkley Marathon. To jest ten rodzaj szaleństwa, na który mówię: Hell Yeah! I o ile biegi ultra dotąd mnie szczególnie nie ciągnęły, to ten ma swój urok... Część wspólna obu tych przedsięwzięć to niespotykana chyba z żadnym innym sporcie pomoc temu, który może pobić twój rekord. I takie spostrzeżenie na koniec - w BM nie było jeszcze Polaka. A Ty jesteś i Ultrasem i jednocześnie warunek wstępny - napisanie eseju o bieganiu prze Twojej lekkości pióra nie powinno być problemem...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam