środa, 30 grudnia 2015
Podsumowanie roku 2015 - część 2: miesiąc po miesiącu
Czym się różnił ten rok od poprzednich? Odpowiedź nasunęła się sama, kiedy zebrałem kilka najważniejszych zdjęć do powyższego kolażu, a z drugiej strony otworzyłem szafę i zerknąłem na wieszak z krawatami - w moim przypadku obwieszony głównie medalami. W tym roku działo się strasznie dużo, wybierając 12 zdjęć do kolażu i tak wiele z nich musiałem odrzucić, lecz z szafy wyjąłem... tylko 4 medale.
Dwa lata temu było ich chyba z 30. Pierwszy pełny rok biegania charakteryzował się chorobliwą zachłannością i organizowaniem czasu od wiosny do jesieni w rytmie zawodów na jakie się zapisałem.
Rok temu było ich ledwie kilkanaście. Imprezy, w których brałem udział były bardziej wyselekcjonowane, nie pędziłem już jak obłąkany wszędzie tam, gdzie dają numerek, chip i medal na mecie.
Dzisiaj mam ich ledwie 4. Ale nie dlatego, że biegam mniej, ale bardziej ukierunkowałem się na bieg sam w sobie, a nie zawody. Zaczęła liczyć się przygoda, a nie prędkość i ściganie.
Styczeń to przede wszystkim wyjazd na zimowy maraton z Rysiem z Wituni. Zamykam oczy i przypominam sobie nie tyle sam bieg (choć pętlę dookoła Witunia znam na pamięć) ale nerwowe poszukiwania stacji benzynowej z zapiekankami w Czersku w drodze powrotnej.
Luty to nocny bieg z Gdyni do Gdańska żółtym szlakiem przez TPK. Nie było nawet strasznie zimno, ledwie 2-3 stopnie poniżej zera, ale od początku wlokłem się w ogonie i spowalniałem chłopaków. Michałowi pękł bukłak, a Pan na Orlenie przy IKEI, gdy o 4 w nocy uzupełnialiśmy zapasy po wyjściu z lasu i tuż przed ponownym wejściem w las, patrzył nam dokładnie na ręce czy nic mu ze stacji nie wynosimy i pewnie trzymał rękę na czerwonym guziku blokującym drzwi. Dawno nie piłem kawy pod taką obserwacją. Ten bieg, niespełna 50-kilometrowy, stargał mnie na tyle, że marzenia o zrobieniu w październiku 150-ciu na Łemko były bardzo bardzo nierealne.
Marzec to dwa dłuższe biegi. Pierwszy to całkowicie solowy wyskok na 50 km po Borach Tucholskich. Wyszedłem rano pobiegać, a wróciłem po 6 godzinach z piątką z przodu. Tydzień później żałowałem tego wyskoku zabezpieczając tyły na III edycji biegu Tricity Ultra 80. Mimo, ze ponownie zamykałem grupę to ostatnie 30 km mocno dało mi w kość.
Kwiecień zrobił ze mnie prawdziwego ultrasa. Podobno uczeń bez dwójki jest jak żołnierz bez karabinu. To samo można chyba powiedzieć o ultrasie bez DNF. Smak nieukończenia Niepokornego Mnicha (zdjęcie z trasy z powodu limitów na 67 km) to jeden z ważniejszych smaków biegania. Nauka i pokora.
Maj to ponownie Witunia i maraton z Rysiem. Czas 4:40 w tym towarzyskim maratonie, który przez 366 dni obywał się codziennie pozwolił mi... wygrać :) To jedyny oficjalny bieg jaki wygrałem ;)
Maj to także wyjazd w Ardeny na 60 km bieg Grand Trail Des Lac Et Chateaux. Pakiet, noclegi i wyżywienie wygrałem (razem z Karoliną) w konkursie na relacje z ŁUT. Na mecie razem trzymaliśmy biało-czerwona flagę, ale najbardziej zapamiętam surrealistyczny dźwięk silników bolidów F3 (takie trochę mniejsze F1) śmigające w kwalifikacjach przez wyścigiem w belgijskim Spa. Biegniesz sobie w środku gór, a w dolinach ryk silników.
Czerwiec to kolejna przygoda z Jarkiem, Michałem i Dominikiem. Podobnie jak przed rokiem w Noc Świętojańską mierzyliśmy się z biegiem na Hel. Tym razem w wersji 150 kilometrowej. Jak powiedział Dominik - nasze coroczne biegi na Hel to nie tyle tradycja - to już tożsamość. Pamiętam, że niemal dosłownie rzygałem tą tożsamością przy stacji benzynowej we Władysławowie na 120 km. Było płasko i ciepło. Za 4 miesiące miało być pod górkę i zimno. Rzygając tożsamością na 99% byłem pewny, że przepiszę się z ŁUT 150 na krótszy dystans. Nie zrobiłem tego. I bardzo bałem się października.
Lipiec to TUT. 60 km po TPK w organizowanym biegu. Ten bieg pozwolił mi nazwać miejsca, kiedy dopadają mnie kryzysy. Pamiętam, że między 35 km a 50 km robiłem raczej marszobieg z przewagą marszu. Kryzys 35-kilometra biegnąc maraton zazwyczaj daje się złamać poprzez zaciskanie zębów. Na ultra nie trzeba go łamać, ale przeczekać. 50-ty kilometr jest magiczny. Wszystkie złe myśli mijają i po prosty zaczyna się biec. W swoim rytmie, przed siebie. I z uśmiechem. Świadomość, że po 50 km będzie tylko lepiej sporo pomogła mi później na Łemko.
Sierpień to taki mój "maraton z maratonami". W ciągu 10 dni pobiegłem: maraton z Rysiem w Wituni, potem Szczecinek i na końcu maraton Solidarności w Gdańsku. Szczecinek to świetna lokalna impreza i o ile plany urlopowe nic mi nie pokrzyżują chętnie tam wrócę. Solidarność biegłem chory, ale uparłem się, że medal muszę mieć, bo nad tym historycznym Gdańskim biegiem wiszą czarne chmury i każda edycja może być ostatnią. Najbardziej jednak zapamiętam Witunię. Było ekstremalnie gorąco. Kiedy dobiegłem na metę zaczęły wyłączać mi się systemy i tylko szybka reakcja Rysia (gąbka, wiadro zimnej wody, masaż, koc) sprawiły, że nie odleciałem całkowicie.
Wrzesień to oczekiwanie na potomka. Moja małżonka nie za bardzo pozwalała mi się oddalać od domu, więc wymyśliliśmy z chłopakami, że będziemy kręcić kilometrowe kółka dookoła stawu przy osiedlu. Najpierw w planach było 12 h biegu. Potem skróciliśmy czas o połowę. Przez 6 godzin zrobiłem 51,5 km czyli 51,5 pętli dookoła stawu. Było czadowo :) Takie pętle to totalny odjazd dla głowy.
Październik. A dokładnie 7 października. Na świat przyszedł mój syn. A dwa tygodnie później miałem go zostawić (oraz żonę i dwie córki) i zmierzyć się z biegiem mojego życia: Łemkowyna Ultra Trail 150 km. Pamiętam, że byłem z kilku stron moralnie obwiniany o to, że sobie jadę biegać zamiast zajmować się rodziną, (tym bardziej, że pewne komplikacje sprawiły, że ze szpitala wyszli dopiero w listopadzie). Wahałem się do ostatniej chwili. Długo rozmawiałem z żoną zanim ostatecznie podjęliśmy decyzje, że jadę. Dziękuję za to, bo mogłem biec z czystą głową - a to jest 50% sukcesu w ultra. Mój bieg życia był jak imperatyw. Najdłuższy dystans i największe przewyższenie, a za tym wszystkim wielka pewność, niemal konieczność sukcesu - dotarcia do mety. Wątpliwości miałem tylko do 50 kilometra. Ale wiedziałem, że mogą być właśnie wtedy. Kiedy wyszedłem z pierwszego punktu z ciepłym jedzieniem (na 51 km) byłem już pewny, że bluza finiszera będzie moja. Nie spodziewałem się tylko, że na mecie nie będzie bluzy XXL i moja dojdzie do mnie pocztą :)
Listopad to pierwsze w moim życiu klasyczne roztrenowanie. Kompletnie nie myślałem o bieganiu. Zająłem się wyrabianiem karty dużej rodziny, pisaniem do kącika biegowego melomana i robieniem kanapek na IV edycję Tricity Ultra :)
Grudzień to eksperyment z bieganiem codziennie, krótkich dystansów i nie koniecznie szybko. Trenowanie woli i nawyków.
Z perspektywy opisu minionych 12 miesięcy, które poczyniłem całkowicie z pamięci bez zaglądania na własnego bloga to był świetny rok. I chyba najlepszy. Co prawda nie udało się zrzucić wagi, ale to będzie challenge na rok 2016. O planach napiszę w kolejnej, ostatniej już części podsumowań.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz