sobota, 12 grudnia 2015

Pierwszy Bieg Morsa w sezonie 2015/16 czyli jak uratowaliśmy Dominikowi sobotę

Dwa tygodnie temu Dominik powiedział przed "milionami telewidzami": "Co roku mamy taki bieg morsa .... eee w każdy weekend. Staramy się pobiec nad morze, wykąpać się i wrócić. Człowiek trochę się rozgrzeje... przy okazji."


Skoro już słowo się rzekło, przez ostatnie dni Dominik za wszelką cenę starał się nas tak rozegrać, abyśmy z nim polecieli w tę sobotę. Nikomu się za bardzo nie chciało. Najlepiej to załatwił Michał, bo wyjechał na weekend na Kaszuby, za to Jarek i ja nie bardzo mogliśmy znaleźć alibi. W końcu na drodze do kompromisu zgodziliśmy się, że pojedziemy samochodem na Westerplatte, pobiegamy, wykąpiemy się, potem godzinka sauny i wracamy do domu. Tradycyjnie aby zbytnio nie wpływało to na nasz familijny rozkład dnia - umówiliśmy się, że budziki nastawiamy na szóstą.

Był jeszcze mały detal. Dominik w piątek był na tradycyjnym spotkaniu "opłatkowym" w swoim korpo. Ten detal z każdą godziną piątkowego wieczoru stawał się coraz większy. Wydawało się, że apogeum osiągnął o północy w słowach rzuconych na FB: "Stasiu pokornie proszę wyciągnij mnie jutro z domu - ja chcę biegać."

Pośmialiśmy się, skomentowaliśmy odpowiednio naszego śmiałka, ale "wódkamaster" o godzinie 3 w nocy dodał "chłopaki nie dam rady"...

6:00 rano. Zadzwonił budzik. Zameldowałem Jarkowi, że się obudziłem i wysłałem z misją budzenia Dominika. Jarek próbował, ale w telefonie włączała się poczta. Po kilku minutach zostały nam dwie opcje:
  • walić w drzwi i obudzić mu dzieciaki
  • wykonać telefon do jego małżonki... w sobotę o 6:15...
Wziąłem to na siebie. Sięgnąłem po komórkę i wybrałem numer do Eli. Przeprosiłem, wytłumaczyłem, uargumentowałem, że dla ich wspólnego dobra. I w końcu dostałem Dominika do telefonu. Powołałem się na konstytucyjny obowiązek do biegania na kacu dla dobra rodziny. Nie zrozumiałem co odpowiedział. Ale ubrałem się i wyszedłem na parking. Po kilkunastu minutach byliśmy wszyscy: Stasiu, cień Dominika i ja. Cień Dominika wyglądał mniej więcej tak samo jak mój cień w piwnicy u Michała po tegorocznych Walentynkach.

Jedziemy, denerwuję się przy każdej nierówności, zwalnianiu, przyspieszaniu i na każdym zakręcie. Stasiu na szczęście prowadzi wyjątkowo delikatnie. Staramy się konwersować.

- "Gdyby było lato bym się położył na plaży i przespał ale JEST KURWA ZIMA"- wydobył z siebie myśl Dominik. 



Dojechaliśmy na Westerplatte. Noga za nogą, krok za krokiem, motywowaliśmy go, wspieraliśmy. I z wielkim szczęściem obserwowaliśmy jak daje radę! Po to właśnie nas masz Dominik. Pamiętaj!! Cokolwiek zrobisz z kolegami z pracy w piątek wieczorem, my nie zostawimy Cię w sobotni poranek zmęczonego w łóżku! Po 3 kilometrach Dominik zaczął stosować technikę Gallowaya. Ta mądra technika pozwoliła nam osiągnąć 5 km w czasie 36 minut! 



Po biegu mieliśmy wskoczyć do morza. Ale mi się nie chciało. Dominik za to oznajmił, że on się już kąpał dzisiaj w morzu. KIEDY!? - zapytaliśmy. No jakoś o drugiej w nocy pobiegłem się wykąpać. - odpowiedział. Ostatecznie Stasiu wskoczył sam. 



Na koniec podjechaliśmy na saunę. Trzy sesje w 100 stopniach miały definitywnie wygonić z Dominika resztki korporacyjnego opłatka. W pewnym sensie osiągnęliśmy sukces, bo konwersacja z Dominikiem przybrała formę komunikatywną. Ale o prawdziwym sukcesie będzie mogła mówić Ela, kiedy podsumowując sobotę zakreśli na kartce zadań dla męża jako wykonane: wytrzepanie dywanów, skręcenie szafki do pokoju, wymianę uszczelki w kranie, wyniesienie śmieci i zagniecenie ciasta na pierniki. 

Nie zapomnij Elu, że to wszystko dzięki nam - chłopakom z Tricity Ultra. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy