sobota, 2 stycznia 2016

Dzień postanowień noworocznych

Wybiegając z TPK Stasiu miał takie pragnienie, że zaciągnął mnie po izotonik do Decathlonu. Kiedy zobaczyliśmy tłumy ludzi i kilkudziesięcioosobowe kolejki do kasy - zrozumiałem, że dziś jest TEN dzień - dzień postanowień noworocznych. A dokładniej - pierwszy dzień realizacji postanowień noworocznych. Pomyślałem, że gdyby do każdej pary dresów dokładali gratisowo książkę o teorii nawyków - zyskaliby klienta na lata, a nie tylko na styczeń.


Zacząć jest łatwo, ale aby wytrwać trzeba znaleźć swoje własne motywacje aż do wypracowania nawyków. Dla mnie 3.5 roku temu jedną z małych motywacji był sąsiad, którego niemal codziennie spotykałem biegając dookoła zbiornika. On spacerował z psem. Kiedy zobaczył mnie pierwsze raz, jak 130 kilogramowy spocony grubas turla się po ścieżce, oczy wyszły mu z orbit, może ze zdziwienia, może z hamowanego śmiechu, na tyle, że zatkał się mówiąc "dzień dobry". Oczywiście były też motywacje nadrzędne jak ta - aby po prostu nie umrzeć, aby dożyć wnuków.

Wchodzę w ten rok praktycznie tylko z jednym postanowieniem, aby zdiagnozować, dlaczego nie chudnę, a nawet moja waga od jakiegoś czasu pnie się powoli w górę. Do tego są poza czytaniem internetu potrzebne także badanie lekarskie. Wszystko inne, co mogę zrobić w tym roku będzie tylko pochodną zrzucenia wagi. Ale o tym będzie kiedyś osobny wpis.

Po całym grudniu kiedy trenowałem przede wszystkim nawyki - czyli biegałem codziennie, raczej krótko, ale bez dnia przerwy wpadłem w tak głęboką konieczność, że zamiast sobie w nowym roku chociaż dzień odpocząć, kiedy tylko Jarek napisał na FB "20 km kto biegnie - czekam pół godziny" - zacząłem się po prostu ubierać.

Na zewnątrz jakieś -8 C. Trochę wiało i to spowodowało, że pierwszy raz w życiu pod legginsy ubrałem kalesony. Do tego dwie koszulki (w tym jedna termiczna) i zwykła polarowa bluza. Bałem się, że może być nawet trochę za gorąco, ale okazało się, że było w punkt. Po drodze kilka razy rozwiązywały mi się buty, ale Jarek za każdym razem mi je zawiązywał.


Mieliśmy plan polecieć 10 km przed siebie i wrócić. Śmiechu było co niemiara, kiedy na 6-tym kilometrze przypadkowo spotkaliśmy na drodze Misia. Michałek trochę spieszył się na Wigilię (?) więc potowarzyszył tylko 11 km i pobiegł do domu.

Dzisiejsze 21 km w spokojnym tempie po zmrożonych lasach to najdłuższy dystans od czasów Łemkowyny, czyli od ponad 2 miesięcy. Znów poczułem to, co ciągle powtarza Dominik, że bieganie jest jak fiesta, jak niezłe wesele, biesiadowanie z tańcami. Coś czego nie czuć robiąc 5-tki dookoła stawu. Mniej więcej po 15 kilometrach zaczęły się te drobniutkie stany odmiennej świadomości, coś z głowie zaczęło tańczyć do melodii kroków. Człowiek, który biegnie ma w sobie coś z pijaka. Czuje się fajnie, wzrasta mu odwaga i ma ochotę robić głupie rzeczy. A biegacz obok jest jak najlepszy kompan od szklanki. Razem możemy wszystko. Ścigać się z rowerzystami czy gadać do przypadkowych ludzi. I to jest śmieszne :)

Szkoda tylko, że Dominik z nami nie pobiegł. Może w końcu włączy sobie powiadomienia z fejsa w komórce? :D

"cholera, dopiero zobaczyłem, że był wątek jakoś nie sprawdzałem fejsa cały dzień"

A co najważniejsze w tym dniu, dobiłem kolejne kilometry do charytatywnej akcji dla Hani. Szczegóły tutaj: https://www.facebook.com/events/973584882715412/ Akcja trwa jeszcze dziś i jutro. Dołączcie się, do FB czy do Endomondo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy