środa, 26 grudnia 2018

Świąteczna edycja parkrun Gdańsk-Południe #128

Pobudka o 6:00. To trochę głupie tak wcześnie wstawać w Święta, ale to jedyna chwila kiedy jest w domu spokój i cisza. Na śniadanie kawa i kawałek tortu urodzinowego mojej córki (zamiast tradycyjnego przedparkrunowego batona Scotta Jurka). Pomiar na wadze pokazuje mi 1,5 kg więcej niż kilka dni temu. To i tak niski wymiar kary, spokojnie do odpracowania w kilka dni.



Za oknem strasznie ponuro. No i wieje. Nogi mam ciężkie. Przez ostatnie dwa dni zrobiłem prawie 50 km. Do tego jeszcze wczoraj wieczorem wyrzuty sumienia wyrzuciły mnie na drugi trening, pobiegałem, posłuchałem wczesnego Bee Gees i po 7 km poczułem, że mój poziom energii wskazuje zero.

Plany na bieg? Żadne, po prostu zeskanować numerek na mecie i tyle. To miał być bieg czysto kolekcjonerski, żadnej walki, żadnego ciśnienia na wynik. Rozgrzewka trochę mnie wybudziła z letargu. Na małym bajorku nie było aż tak błotniście, dało się normalnie biec w zwykłych butach. Na dużym wiatr również rozpuścił zalegające jeszcze wczoraj wieczorem połacie śliskiego lodu. Wiatr był raczej ciepły jak na 26 grudnia...

Dobiegłem na linię mety, pomogłem Leszkowi rozstawić zieloną flagę Ziajki, pogadałem z kilkoma parkrunowiczami i potruchtałem na start. 10 minut za szybko. Nie miałem co robić, więc truchtałem leniwie w jedną i drugą stronę. W jedną wiatr walił w twarz i huczał w uszach, w drugą była cisza...

Dzisiejszy bieg numer 128 to specjalna edycja świąteczna. Parkruny są zazwyczaj w soboty, poza właśnie kilkoma wyjątkami. Jednym z nich jest 26 grudnia. Bieg nie jest organizowany we wszystkich lokalizacjach, jedynie w tych, które są chętne. Gdańsk-Południe był chętny :) A że Gdańsk-Przymorze nie był chętny, no i Tczew nie był chętny, pozjeżdżało dziś do nas sporo gości z tych lokalizacji. Byli także zagraniczni parkrunowi podróżnicy, dzięki czemu Krzysiek Klawikowski ze swoimi 342 biegami miał rzadką szansę poczuć jak to jest nie być biegaczem-seniorem z największą liczbą zaliczonych biegów.


No i jak ja miałem w takich okolicznościach pobiec bez walki? Jak miałem się nie pokazać z jak najlepszej strony? Na starcie ustawiłem się w 3 linii za Sebastianem Kierznikiewiczem, podsłuchałem przypadkiem jak chwilę przed startem umawiał się, ze będzie celował mniej więcej w 21 minut. Takie tempo było - jak mi się wydawało - poza zasięgiem tego dnia. Dlatego nie przepychałem się do przodu a po starcie po prostu patrzyłem jak zielona kurteczka Sebastiana się powoli oddala.

[Z racji, że stałem trochę z tyłu nie zauważyłem zaklęcia, które rzucał Łukasz Pomagruk. Muszę spróbować tego za tydzień. Zdjęcie jest inspirujące :)]

Zielona kurteczka oddalała się przez całe pierwsze kółko. Ale moje czasy dwóch kilometrów były szokujące dobre. 4:10 i 4:10. Tradycyjnie trzeci kilometr (w większości pod wiatr) sponiewierał mnie najmocniej: 4:26. Ale co ciekawe nikt z tyłu mnie nie wyprzedził, a zielona kurteczka Sebastiana przestała się oddalać. A nawet trochę jakby się zaczęła zbliżać. Niecałą godzinkę temu biegłem na rozgrzewce dookoła małego bajorka i zapamiętałem którędy biec aby optymalnie celować miedzy kałużami, błotem i lodem. W połowie okrążenia byłem już tuż tuż za Sebastianem i biegnącym z nim Damianem Dino.

Strasznie mnie stresuje moment wyprzedzania. Mam wrażenie, że się właśnie wygłupiłem i zacząłem niesiony adrenaliną przyspieszać tak, że zaraz mnie odetnie. Tym razem również się spiąłem wewnętrznie i ..... zacząłem uciekać ile sił. 4 kilometr 4:02. W dół przesmykiem, wyjście wirażem na duże bajorko, na którym prawie się zderzyłem ze spacerowiczem, długa prosta przed ostatnim zakrętem.

Z tyłu słyszę kroki. Kurcze, goni mnie Damian. Uciekać? Poczekać i ripostować na finiszu? A może Damian się tylko bawi, wszak jego życiówka na parkurnie jest o minutę lepsza od mojej?

Nie udało mi się przemyśleć na spokojnie tematu. Kiedy kroki były już bardzo bliskie instynktownie jeszcze przyspieszyłem. Trochę poczułem się jak ścigana zwierzyna. Dostałem to, czego na ostatnich parkrunach nie do końca mi się udawało dostać, zawsze byłem albo za daleko od poprzednika aby realnie walczyć, albo swoją pozycję na ostatniej prostej wiozłem niezagrożoną. A dziś dostałem takiej adrenaliny, że ... ostatni kilometr zrobiłem w tempie 3:41 :) Ostatni raz tak szybko biegałem 1000 metrów na zawodach w podstawówce. Endo pokazało mi życiówkę :)

Oficjalny czas: 20:24, miejsce nr 4


Patrząc na miejsca w pierwszej 10-tce to nie byliśmy zbyt gościnni dzisiaj :) Sami swoi!

Za trzy dni znowu parkrun (regularna sobota godz. 9:00). Za kolejne trzy ponownie (specjalna edycja noworoczna, godz. 10:30)

Ostatnie sześć biegów: 2 czwarte miejsca, 2 trzecie miejsca, 2 drugie miejsca. Parkrun to nie wyścig, parkrun to po prostu bieg z pomiarem czasu. Ale żaden inny treningowy bieg nie ma takiej wartości dodanej, która motywuje do wyciśnięcia z nóg ciut więcej niż normalnie by się wycisnęło.


PS. Wygrał Tomek Bagiński, drugi był Łukasz Pomagruk, trzeci Waldek Kowalski, czwarty ja, Damian tuż za mną, a szósty Sebastian. Tak jak na starcie podsłuchałem, że będzie 21 minut - tak było. 

1 komentarz:

  1. A ja zaliczyłem... Kalisz. Z najgorszym czasem w historii, bo niespodziewanie towarzyszyła mi Basia (w puchowej kurtce i srebrnych kozakach) że swoim świeżo dostanym smartfonem i Pokemon GO. Szaleństwo! Ale było warto.

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy