- Pani nie powinna chodzić do dietetyka. Pani powinna udać się do psychologa! - takie zdanie usłyszała jedna z moich znajomych, kiedy jeden z najlepszych dietetyków w trójmieście szukał wytłumaczenia na porażkę swojej pracy.
* * *
Rozpoczynam ten wpis niczym Strasburger Familiadę - dobrym żartem :) Sam śmiałem się jak to usłyszałem, ale po chwili nadeszła refleksja. Nawet po kilkunastu latach od sukcesów Adama Małysza pamiętam, że nie tylko bułka z bananem dała mu miejsce na panteonie sław polskiego sportu. Za jego plecami stali Blechacz i Żołądź - czyli psycholog i fizjolog. A bez prawidłowego "ułożenia głowy" trudno by było o sukcesy.
Dla zwykłego szaraka takim "doktorem Blechaczem" jest Nowy Rok. Samo jego nastanie motywuje aby coś zrobić, coś postanowić i w czymś wytrwać. Przyznam się, że mam ochotę wykorzystać tę szansę i rozpocząć go totalnie mainstreamowo. Wtopić się w tłum w decathlonie z pełną siatką postanowień.
Rok 2016 biegowo był całkiem udany. I o tym będzie ten wpis. Czy był jednak udany jeżeli chodzi o osiąganie celów? Tych na mijający rok po raz pierwszy po prostu sobie nie postawiłem, choć w głębi duszy marzyłem o tym, aby zrzucić solidny nadbagaż i powalczyć o dobre czasy. Z jakim efektem? Z efektem Nike... Wykres mojej wagi w skali roku 2016 bardzo przypomina pewne znane logo...
* * *
ROK 2016 BIEGOWO
"Jesteś moją prywatną porażką. Dobrze wiesz, że mięso Ci nie służy, a wciąż do niego wracasz" - tymi słowami podsumował mój rok Dominik podczas naszego prywatnego przedświątecznego spotkania. To prawda, mniej więcej przez 1/3 każdego roku nie jem mięsa i są to dla mnie zawsze najlepsze miesiące. Ale potem wracają stare nawyki i wszystko się wali aż do kolejnego impulsu. Taki impuls miałem na początku marca, kiedy zatrułem się tatarem i w przenośni oraz dosłownie zobaczyłem Sąd Ostateczny.
Kilka dni wcześniej przebiegłem pierwszy w tym roku treningowy maraton. Michał śmieje się ze mnie do tej pory, że przy tempie 7:15 kląłem na lewo i prawo i specjalnie celowałem w każde czerwone światło aby stać pełną fazę z rękami opartymi o kolana. Było bardzo źle. Ale było też światełko w tunelu. Tym światełkiem było to, że po prostu chciało mi się chcieć. Mozolnie, małymi krokami, bez odpuszczania, odbudowywałem w sobie przyjemność z biegania weekendowych wycieczek po 30-40 km. W tym miejscu muszę BARDZO podziękować Dominikowi i Michałowi, którzy na przemian brali mnie pod pachy i ciągnęli na długie wybiegania.
Dzięki temu 7 maja miałem szansę bez zbytniego robienia tyłów przebiec z chłopakami around the jezioro Łebsko. Ten bieg opisałem tutaj. Wspominam ten bieg jako jeden z moich TOP10 całego życia, a w chwilach ekscytacji wchodzi nawet to TOP5. Jeżeli ktoś chciałby doświadczyć całego kalejdoskopu widoków w 8 godzin - polecam obiegnięcie jeziora Łebsko. Tutaj było absolutnie wszystko.
Zainspirowany kolekcjonowaniem odznak za obiegnięcie kolejnych największe polskich jezior kilka tygodni później samotnie obiegłem Gardno (~25 km) i Drawsko (~45 km).
Forma rosła, a jej apogeum nastąpiło w Boguszowie Gorcach, na Sudeckiej Setce. Szczegółową relację z tego biegu znajdziecie tutaj. Ten bieg to bez dwóch zdań mój TOP5 ever. W tej wycieczce wyszło wszystko co miało wyjść. Pobiegłem najlepiej z chłopaków, nie dostałem udaru, Polska wygrała ze Szwajcarią na Euro, bieg był fantastycznie zorganizowany, a po 48 godzinach bez snu grzecznie zasnęliśmy w kuszetce by obudzić się na północy naszego kraju. No i jeszcze ta burza, która zastała nas i butelkę Jim Beama pod budynkiem zamkniętego dworca...
Na Sudeckiej zjadłem też kotleta.... Pierwsze mięso od 4 miesięcy. Na wykresie nike, to ten najniższy punkt...
Kolejny miesiąc to wakacje. Wakacje od wszystkiego. Wakacje od regularnego biegania, wakacje od diety. Czysta przyjemność spędzania czasu napędzana włoskim winem i wypadami na 10 kilometrowe przebieżki... Po 6 tygodniach od Sudeckiej 100-ki obudziłem się o 4 nad ranem w Rajczy. Ważyłem jakieś 8 kg więcej i nie do końca wiedziałem co się dzieje.
Ten bieg ukończyłem w pewnym sensie wyłącznie z rozpędu. Limity były ogromne więc nie musiałem się starać i po prostu cieszyłem się z biegu/marszu w ulewie, często po łydki w kałużach.
Relacja z Chudego Wawrzyńca jest tutaj.
Tydzień po Chudym udało mi się jeszcze w ostatnim momencie załapać na Maraton Solidarności. Tradycyjnie było gorąco i tradycyjnie niemiłosiernie cierpiałem walcząc z brakiem formy i brakiem chęci na turlanie się przez Trójmiasto.
Kiedy dwa miesiące później stałem na starcie 100-kilometrowego marszu na orientację byłem lekko przerażony. Nic dawno nie dało mi takiego emocjonalnego kopa. To było wyzwanie na poważnie. 50 kilometrów marszu ze znajomymi, a potem 50 kilometrów samotnego biegu z kompasem i mapą w ręku. Razem ... 116 km. W rajdach na orientację 2+2=5 :) Po 22 godzinach przeprawy przez człuchowskie lasy mogłem o sobie powiedzieć: jestem harpaganem :) Relację z tego rajdu bardo szeroko opisałem tutaj.
Dwa ostatnie akordy tego roku (jeżeli chodzi o dystanse powyżej 50 km) to początek nowej tradycji - wycieczek biegowych z wykorzystaniem tanich linii lotniczych.
W październiku polecieliśmy za 19 zł do Szwecji aby zobaczyć jak wygląda Bałtyk w innym kraju, a miesiąc później we dwójkę z Dominikiem obiegliśmy włoskie jezioro Iseo u podnóża Alp.
Na koniec jeszcze dwie sprawy:
Pierwsza.
W listopadzie kupiłem sobie nowe buty.
Druga.
Zooropa to świetna płyta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz