niedziela, 18 grudnia 2016

Koncerty mojego życia: Songs Ohia - Berlin 2003


To nie jest blog stricte biegowy. To blog biegowo-muzyczny. Gdyby nie muzyka, która ciągnęła mnie do wyjścia na ścieżkę - pewnie nie biegałbym. Gdyby nie bieganie - pewnie nie miałbym czasu na słuchanie muzyki w takich objętościach jakie daje mi samotne przemierzanie dystansu w słuchawkach na uszach.

Miałem szczęście w swoim życiu być uczestnikiem kilku koncertów, które przetoczyły się po mnie jak emocjonalny walec i zrobiły mi akupunkturę każdej części mojego ciała. Do dzisiaj wyjmuję jeszcze igły tamtych wspomnień. Chciałbym opisać je w krótkim cyklu pt. "koncerty mojego życia". Kiedyś wyprawa na koncert doświadczała mnie emocjonalnie tak samo mocno jak dziś wyprawa na Łemkowynę czy Sudecką Setkę. To była podróż i eskalacja emocji. Kiedyś wyłącznie tych siedzących w głowie, dziś także tych fizycznych. Tak naprawdę wyprawa na koncert i bieg ultra to przeżycia bardzo do siebie podobne... 

Koncerty mojego życia to 5-6 wpisów-odcinków, które nie będą miały nic wspólnego z bieganiem.

Songs: Ohia - Berlin 2003 



Jason Molina kryjący się pod pseudonimem Songs: Ohia nigdy nie był artystą zapełniającym stadiony. I na pewno takim się nie stanie, bo 3 lata temu w wieku 39 lat zmarł. Jeżeli o jakimkolwiek muzyku można powiedzieć, że zapił się na śmierć - jest nim właśnie Jason Molina. Jego zapicie nie było incydentalne jak zakrztuszenie Hendrixa czy finał Briana Jonesa w basenie. Molina zapił się systemowo. Niszczył wątrobę latami, aż ta odmówiła posłuszeństwa. Brak dodatkowego ubezpieczenia (jako artysta, muzyk, nie było go stać, albo zwyczajnie o tym nie pomyślał) skazało go na minimalną opiekę paliatywną. O przeszczepie nie było mowy. Nie było na to pieniędzy. Kiedy w 2013 roku zamiast nowej, długo oczekiwanej płyty dowiedziałem się o jego śmierci uderzyła mnie ona tak mocno jak grudzień 1999 i Tomek Beksiński. Strasznie ciężko jest się pogodzić, kiedy odchodzi artysta, który miał jeszcze tak wiele do przekazania światu, tak wiele piosenek do skomponowania... Nie znam nikogo bardziej niedocenionego niż Jason Molina. Z pełnym przekonaniem twierdzę, że w 2013 roku odszedł ktoś ma miarę Boba Dylana. A może i od niego większy. 
Moje jedyne spotkanie z Jasonem Moliną na koncercie w 2003 roku w Berlinie urasta do miana legendarnego w mojej małej prywatnej skali. Godzina rozmowy przed koncertem, trzy podpisane płyty kupione wtedy za ostatnie pieniądze... 

O moim wyjeździe na ten koncert napisałem kilka dni po nim na pewnej grupie muzycznych fanatyków. To były czasy, kiedy telefony nie robiły zdjęć i nie istniał facebook. Płyty CD wciąż kosztowały majątek, a te nietypowe ciężko było dostać. Na szczęście był już Napster, potem Audiogalaxy, a jeszcze później Kaaza. Czasy pierwszych pirackich statków na dziewiczym oceanie peer-to-peer, który z każdego z nas uczynił małego prywatnego Kolumba.


* * *
13 lat temu:

"Cala ta historia jest całkiem niesamowita. Jasona Molinę i Songs: Ohia po raz pierwszy usłyszałem 2 tygodnie temu w Radiostacji. To był przypadek. Jadąc samochodem akurat słuchałem radia, tuz przed domem moje ucho przykuły intrygujące dźwięki a prowadzący audycje powiedział coś z czego wywnioskowałem, że trzeba w necie szukać pod kluczem "Ohio" oraz "Molina".

Nie było to trudne, następnego dnia ściągnąłem z netu kilkanaście utworów Songs: Ohia i zacząłem się zakochiwać w tej muzyce. [...] W wtorek dowiedziałem się ze w za parę dni Songs: Ohia
zagra w Berlinie. Potem nastąpiła sekunda, w której się zdecydowałem - jadę tam! :)

Jest już po koncercie, wróciłem z niego nad ranem. Mam za sobą podróż w obie strony, wspomnienie koncertu, w niewielkim klubie na 100-150 osób. Blisko godzinną rozmowę z samym Jasonem Molina, jego muzykami, jego ekipą oraz kilkoma poznanymi freakami z innych państw. Mam trzy płyty z autografami. I jestem zajebiście szczęśliwy.

A teraz szczegółowo: Urwałem się z pracy około 11:00 i ruszyłem nach Berlin. Nigdy wcześniej nie bylem w tym mieście, nie miałem mapy poza jakimś słabym wydrukiem z www.berlin.de
Na miejscu bylem około 17:00-tej. Na granicy pustki, tylko jeden większy korek przed Berlinem (ok 40 min). W miarę bezproblemowo znalazłem klub Magnet. Kiedy tam wszedłem okazało się wpuszczają dopiero od 20:00, Songs: Ohia zagra jako ostatni, a przed nim będzie szansonista z NYC którego imię zapomniałem, oraz formacja ENON, której tez nie znam, ale która podobno jest bardzo znana :)

Pojechałem wiec na 3 godzinki pozwiedzać Berlin. Niestety nie bylem przygotowany do zwiedzania, wiec tylko sobie jeździłem po wszystkich dzielnicach i gapiłem się na budynki. Chciałem zobaczyć miejsce, w którym stal mur berliński, ale za cholerę nie moglem się zorientować gdzie to mogło być. Zauważałem tylko różnice w architekturze wschodniej a zachodniej :)

Około 20:00 znów bylem w Magnet Clubie. [...] Na scenie jakiś gość podobny do Jasona Moliny robił sobie probe. Gdy skończył i zaczął chodzi sobie po klubie zapytałem się czy jest Jasonem Molina? Gość się zaśmiał i powiedział że nie :) ze jest "buauau buuauau" [to oznacza ze nie zrozumiałem kim jest :)] Ten człowiek okazał się pierwszym artysta tego wieczoru. Grał przez pół godziny, piosenki całkiem jak młody Bob Dylan. Na koniec występu powiedział do mikrofonu: "Nazywam sie "buauau buuauau" a nie Jason Molina. Jason Molina będzie grał później
i Jasnon Molina nie ma brody" ;)"


Jako następny zaczął grac ENON. Muzyka z pogranicza punk-rocka i psychedelii. Odpuściłem sobie, poszedłem do baru i zagadalem z goscmi co sprzedawali płyty Moliny. [edit 2016: bardzo bardzo pożałowałem później, że tak olałem nieznany mi wtedy zespół Enon, kilka lat później jechałem na koncert specjalnie dla nich]

Choć mam je wszystkie w mp3 kiedy zobaczyłem oryginały za 8 euro (czyli tylko 34 złote!!) zapytałem się bramkarza gdzie jest najbliższy "KASSEN SZPARE" ;) i pobiegłem wybrać kaskę. Kupiłem trzy płyty "Ghost Tropic" "Lioness" oraz "Axxess and Ace". Zapytałem się panów od płyt czy będzie można dostać od Jasona autografy po koncercie. Panowie powiedzieli ze Jason
jest trochę chory i nie będzie po koncercie wychodził dawać autografy, ale abym poszedł do garderoby, to mnie wpuszcza.

Chwilę potem gdy siedziałem sobie przy barze podchodzi do mnie mały człowieczek i się pyta czy to ja chciałem autograf. Przedstawił mi się. TO BYŁ JASON MOLINA!!! Trochę mi szczena opadła, dałem dwie płyty do podpisu i zacząłem opowiadać, że znam go dopiero od 2 tygodni
i ze przyjechałem na jego koncert specjalnie z Polski itd itd. Molina był zadziwiony. Nie mógł uwierzyć i zadawał pytania dla pewności:

- "Przyjechałeś z Polski?"
- "Tak"
- "Specjalnie dla mnie?"
- "Tak"
- "A gdzie będziesz spal?"
[sądzę, że gdybym powiedział ze nie wiem, to by mi zaproponował nocleg]

- "Zaraz po koncercie wracam samochodem"

Molina się zamyślił i powiedział z niedowierzaniem:
- "It's realy crazy! You are realy creazy!!!"

Pogadaliśmy jeszcze o muzyce, o jego płytach, zapytał się czego jeszcze słucham. Powiedziałem mu ze chwilami przypomina mi Petera Hammilla. Molina na to: ale on przecież jest już stary!! ;)

Jakiś czas po rozmowie z Molina przychodzi do mnie gościu i mówi:
- "Hej, to prawda ze przyjechałeś specjalnie na Songs: Ohia z Polski?"
- "Tak"
- "To jest naprawde crazy!! To jest naprawde crazy!!"

Gość okazał się dźwiękowcem Songs: Ohia. Potem przyszedł pogadać ze mną jeszcze basista i bębniarz. Wszyscy wyglądali naprawdę na totalnie zaskoczonych.

Gdy zaczął się koncert miałem już tyle wrażeń, że i tak wiedziałem że jest to dla mnie niesamowity wieczór, koncert był tylko dopełnieniem. Molina zagrał krótko. Około 1 godziny. Połowa to całkiem nowe piosenki. Połowa trochę starsze. Totalnie rozwaliło mnie wykonanie "Farewell Transmission" - w końcówce utworu Molina zaczął hipnotyzować jak Kaspel za starych dobrych czasów swoim "Come To Daddy". Rewelacyjne było jeszcze "Blue Moon Chicago" i "Mess we're in".

Patrząc trzeźwo nie był to rewelacyjny koncert. Bardziej podoba mi się styl Moliny sprzed 3-4 lat. Te jego nowe piosenki są trochę zbyt wesołe, jednak w kategoriach przeżycia jako całości - było to naprawdę szaleństwo najwyższego sortu. I jestem z tego zajebiście szczęśliwy.

W domu byłem około 5 nad ranem. Podróż powrotna zajęła mi troche ponad 4 godziny. Mniej więcej tyle samo czasu co w Wawy :) Sadze ze będę jeździł częściej do Berlina."

7 kwietnia 2003 roku, 3 dni po koncercie

* * *

Z perspektywy kolejnych 13 lat dotarło do mnie, że miałem możliwość widzieć/słyszeć absolutny początek formowania kolejnej grupy Jasona Moliny - Magnolia Electric Co. Miałem możliwość usłyszeć ze sceny jeden z utworów, nie grany przez Molinę od lat, a wtedy dedykowany specjalnie dla mnie i mojej ówczesnej dziewczyny, z którą byłem na tym koncercie - Captain Badass

Dzisiaj na mojej półce stoi większość wydanych przez Jasona Molinę płyt zarówno na CD jak i LP. Moja miłość do jego muzyki nie osłabła ani trochę. Myślę, że to była moja ostatnia muzyczna miłość, która zachwyciła mnie na taką skalę w okresie chłonnej jak gąbka młodości.  

Z Jasonem Moliną i jego Songs: Ohia biegałem wielokrotnie, ale bez tego wstępu jakim jest ten wpis ciężko mi było po prostu wrzucić jego płyty do kącika biegowego melomana. Teraz już mam tę możliwość. 

Jeżeli ktoś kogoś zainspirowałem do sięgnięcia po muzykę Jasona Moliny polecam na początek trzy płyty:
  • Songs: Ohia - Lioness - najbardziej przystępna na początek
  • Songs: Ohia - Ghost Tropic - najbardziej mroczna
  • Songs: Ohia - Didn't It Rain - najbardziej melancholijna
Muzyka dostępna na Spotify czy Tidalu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy