Przystępując do pisania relacji z Chudego Wawrzyńca czuję się trochę jak Wojciech Mann w Szansie na sukces. Mam przed sobą kilkanaście tasiemek i za którąkolwiek nie pociągnę spadnie mi z sufitu wątek, który mógłbym opisywać całymi akapitami. Bo to nie jest tylko historia biegu. Chudy Wawrzyniec 2016 to część moich wakacji, pierwszy raz całą rodziną w górach, pierwsze wejście na Rysiankę z synem w plecaku i córkami trzymanymi za ręce, ciepłe baseny w Słowacji, park linowy w Glince, zakupy na rynku i odkrywanie lokalnych smaków, noclegi w domku gdzie na piętro wchodziło się po drabinie, a w dzień można było moczyć nogi w rzecze. No i jeszcze bieg - deszczowy jak żaden inny.
Kilka minut przed 4 rano stoimy na placu w Rajczy. Tricity Ultra w komplecie. Pierwszy raz od pół roku. Deszcz jest nawet przyjemny. Każdy z nas z innymi celami na ten bieg:
- Dominik chce lecieć pełną 80-tkę, najeść się na każdym bufecie do syta i podziwiać widoki. Przy okazji trochę próbuje nas oszukać, że będzie bujał się przy limicie, ale z oczu patrzy mu zemsta, za to, że o godzinę wyprzedziłem go na Sudeckiej 100-tce :) Jest skupiony i chce się ścigać. Zapytany "Ale czy w ogóle skończymy ten bieg?" - odpowiada z pewnością siebie - "Ja skończę, przecież mam adidasy!!".
- Michał też jest podrażniony. Nie ukończył biegu od 10 miesięcy ;) Na Sudeckiej noga kazała mu zejść po 42 km. Jeszcze dwa tygodnie temu zastanawiał się czy na Chudego nie przyjedzie jako kibic... Ale teraz czuje się dobrze. Z oczy patrzy mu skupienie, siła i spokój.
- Stasiu zamknął się w sobie i nikt do końca nie wie czy nie biega, czy po prostu przestał używać endomondo. Tydzień temu znaczył Trójmiejski Ultra Track. Chce biec 80-tkę bo zbiera punkty do Mont Blanc
- No i ja. Przez miesiąc nabrałem 8 kg masy. A po tygodniu aklimatyzacji w Beskidzie Żywieckim pewnie jeszcze dodatkowe 2 kg. Trochę się czuję jakby to był maraton na Jamajce. Ale nie ze względu na Usaina Bolta, ale Boba Marleya. Limit na 50+ km jest tak duży, że na pewnie nie zdejmą mnie z tego biegu. Jest fajnie. A może po prostu jeszcze nie wytrzeźwiałem od wczoraj po butelce z Michałem?
Pierwsze kilometry to zapowiadany asfalt. Ruszamy po ciemku, bardzo delikatnie do góry. Spokojnie da się biec. Nawet taki leń jak ja nie mam powodów aby myśleć o fragmentach marszu. Tym bardziej ukształtowanie terenu nie daje mi takiej wymówki. Nie wziąłem czołówki i to była dobra decyzja. Nie byłaby potrzebna. Kiedy dobiegamy do pierwszego podejścia na Rachowiec jest już świt. Cały czas pada, ale spokojnie można biec w koszulce. Kurtkę przeciwdeszczową ściągam zaraz po starcie i przez kolejne godziny trzymam ją w ręku. Ogarnia mnie takie uczucie kompletnego-wszystko-jedno. To ten stan, kiedy wpada kamyk do buta i przez godzinę człowiek odkłada jego wyjęcie na później, bo może się jakoś ułoży. Biegnę więc z tą kurtką w ręku, Michał kontroluje moje położenie i od czasu do czasu pogadamy na jakiś temat. Deszcz nie przestaje padać, a nawet robi się coraz mocniejszy. Nie ma jeszcze wielkiego błota ani kałuż, przez które trzeba przebiegać. Oczywiście można zjechać po trawie, ale to ciągle w miarę cywilizowany bieg.
RACHOWIEC --> WIELKA RACZA [10 km - 26 km]
Podejścia zaczynają sprawiać mi trudność. Zastanawiam się, gdzie podziała się lekkość z Sudeckiej 100-tki, gdzie na każdym podejściu wyprzedzałem kilkanaście osób. Teraz co kilkaset metrów muszę przystanąć aby uspokoić tętno i przepuścić sznureczek, który się za mną tworzy. Michał dzielnie na mnie czeka. W końcu daje mi swoje kije. I nawet dał mi je do ręki, a nie wbił na szczycie jak dwa gołe miecze z jesiennej Łemkowyny, które zostawiłem mu na ostatnim podejściu. Ale to nie na wiele pomaga. Ponownie ogarnia mnie uczucie kompletnego-wszystko-jedno. Tym razem mija 10 kilometrów zanim postanawiam wyregulować ja na swoją wysokość. W schronisku na Wielkiej Raczy idę do łazienki szukając kranika z wodą. Bukłak mam niemal pełny, ale marzę o takiej zimnej. Kraniki zajęte, więc wchodzę do kabiny prysznicowej. Odkręcam kran i piję prosto ze słuchawki. Mokry bardziej i tak już nie będę :)
WIELKA RACZA - PRZEŁĘCZ PRZEGIBEK [26 km - 36 km]
Ciągle czuję w żołądku wielką kule gliny. Może niepotrzebnie zjadłem na śniadanie o 2:30 w nocy dwie bułki z oscypkiem? Patrzę na Michała i kilka razy proszę go aby dał mi już spokój i pobiegł przodem. Kryzysy są różne. W różny sposób można je przejść. Ja zdecydowanie jestem z tych, którzy wolą cierpieć w samotności. Znam już siebie na tyle, że rozpoznaję nawet fazy kryzysów, ale niezależnie od tego w jakiej formie on występuje - mianownik jest jeden - każdy kryzys wcześniej czy później przechodzi. Jesienią byłem bardzo bardzo bliski zejścia z ŁUT 150 po 1/3 dystansu. Zadzwoniłem do żony mówiąc, że bieganie jest bez sensu i nie ma takiej szansy abym pokonał jeszcze 100 km. "Naprawdę nie dasz rady??" - odpowiedziała mi w takim stylu. Dałem. Po kolejnych 20 godzinach byłem na mecie w Komańczy. Od tamtej pory zawsze kiedy kończę zawody bez telefonu - to jest znak, że to łatwy bieg.
Zanim dobiegłem do Przełęczy Przegibek tylko jedna rzecz powstrzymywała przed takim telefonem. Tak lało, że zamókł by mi w kilka sekund. Michał pobiegł przodem. Zostałem sam i mogłem sobie biegać i chodzić na przemian i nikt mnie nie poganiał. I wtedy przypomniałem sobie o puszce coca-coli, jaką miałem w plecaku. Otworzyłem ją jakieś 2 km przed punktem odżywczym. I nagle cały ten marazm i ten żywiecki spleen odszedł gdzieś na bok. Kulka z gliny jaką niosłem w żołądku rozpuściła się i zrobiło się fajnie.
Kiedy wbiegałem do punktu odżywczego Michał z niego wybiegał. Przybił mi piątkę i zapytał czy jest ok. Nie skłamałem, że było ok. Bo nagle się tak zrobiło.
Bufet był fantastyczny. Przed biegiem pojawiło się wiele obaw, że na krótkiej trasie jest tylko jeden oficjalny bufet oraz dwa na długiej. Dla jednych to było spoko, bo bieg ultra = bieg samowystarczalny, gdzie nie tylko trzeba biegać ale i planować, a wszystko co może się przydać nieść na plecach. Dla innych stres, że będzie głód i pragnienie. Dla mnie to było w punkt. 2 litry wody+izo w bukłaku i ta zbawienna puszka coli całkowicie wystarczyła do 36 km. A tutaj uraczyłem się ogromną ilością pomarańczy, zjadłem kubeczek jagód ze śmietaną, wypiłem kubek ciepłej herbaty, wziąłem w rękę batona i uzupełniwszy bukłak ruszyłem do mety.
PRZEŁĘCZ PRZEGIBEK - WIELKA RYCERZOWA [36 km - 42 km]
Otworzyłem oczy.
Po wyjściu z tego punktu ten bieg dla mnie się zaczął. Ale nie chodzi o ściganie, tylko o przygodę, widoki, klimat i ten genialny nastrój uniesienia.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem jak mocno pada deszcz, jak zacina i jak zalewa mi kark. Zobaczyłem góry za chmurami, których do tej pory nie widziałem, wyobrażałem je sobie i wcale nie brakowało mi słońca. Zawiązałem mocniej sznurówki i wszystkie kałuże zacząłem pokonywać w linii prostej. Bawiłem się jak dziecko, któremu rodzice pozwolili założyć gumowce. A im głębiej wpadłem w wodę tym bardziej mnie to śmieszyło.
Na Wielką Rycerzową dotarłem w sekundę. Zniknęło dłużenie się i zagłuszanie monotonii śpiewaniem pojedynczych fraz w nieskończoność. Jeszcze dwie godziny temu zapętliłem się nucąc "W malinowym chruśniaku" - Grechuty. Ostatni raz słuchałem tej piosenki jakieś 15 lat temu. Ale w drodze na Wielką Rycerzową byliśmy tylko droga i ja.
Wybór był prosty. Na wierzchołku musiałem zdecydować czy biegnę krótką trasę i za 11 km będę na mecie, czy bawię się jeszcze drugie tyle i lecę dookoła na Halę Lipowską. Wybór był prosty, bo ten bieg to nie tylko mój bieg - ale element rodzinnych wakacji. Nie chciałem przybiec pod wieczór i następnego dnia umierać. Od samego początku założyłem, że będę biegł 50-tkę i nie musiałem długo się wahać.
Poza tym na Hali Lipowskiej już byłem kilka dni temu :)
WIELKA RYCERZOWA - META [42 km - 54 km]
Na zbiegu z Rycerzowej trochę mnie poniosło. Kiedy uświadomiłem sobie, że do mety został tylko jedno podejście pod Muńcuł a reszta to zbiegi... resztę myśli zbierałem jadąc na tyłku po trawie. Dalsza droga praktycznie aż do samej mety była tak przepięknie błotnista i pełna kałuż, że mogła zacząć konkurować nawet z historyczną pierwszą edycją Łemkowyny Ultra Trail w 2014...
Ale jeszcze pozostał Muńcuł. Ostatnie podejście. Wyjąłem mapę z trasą. Spojrzałem i wydał się mały. Doczytałem jednak adnotację, żeby nie dać się oszukać, bo kiedy wydaje nam się, że to już - on jeszcze pnie się do góry. I tak kilka razy.
W końcu zaczął się ostatni zbieg. Przestało padać. Wyjąłem telefon, zrobiłem zdjęcie i zadzwoniłem do żony. Ale nie po to aby marudzić, że jest ciężko, tylko aby ustalić powrót z mety. Byłem tak uwalony w błocie, że już wtedy wiedziałem, że będę wracał do domku z buta.
Po 500 metrach z naprzeciwka maszerowało dwóch piechurów. Zazwyczaj każdy biegacz zagaduje turystów klasycznym "daleko jeszcze?" :) I kiedy już miałem się odezwać, piechurzy zapytali mnie - "daleko jeszcze?". Roześmiałem się :)
Ostatnie kilometry mogłyby być fajnym zbiegiem, gdyby nie fakt, że błoto było takie, że zaczęło brakować mi przyczepności. Gdyby była taka możliwość wymieniłbym chętnie kijki na sanki i jechał po tym błotnym torze do samych Ujsołów.
META
Ujsoły zamieniły się w wielkie festiwalowe miasteczko. Kiedy wbiegłem na ostatni kilometr asfaltu każda mijana osoba uśmiechała się do mnie i dodawała otuchy na ostatnich metrach. Kiedy na chwilę przeszedłem do marszu (aby przypadkiem nie zabrakło mi tchu wtedy, kiedy już mnie będzie widać z mety) ktoś zatrzymał obok samochód, otworzył okno i wykrzyczał, że nie wolno iść, że do mety niedaleko :) Zaśmiałem się i ostatni raz ruszyłem do truchtu. Wbiegłem na mostek a z naprzeciwka zaatakowały mnie moje córki. Czekały trochę znudzone, bo Michał był na mecie już od ponad 30 minut.
-"O jakie fajne kijki! Skąd je masz? Mogę potrzymać?! Ja też chcę jednego!!"
Na mecie stał we własnej osobie organizator i gratulował każdemu osobiście. Medal naprawdę był niepotrzebny. Tym bardziej, że można dzięki temu zrobić coś dla lokalnej społeczności.
* * *
Bieg skończyłem na 430 miejscu z czasem 9h37min. Mogło być lepiej, ale aby było lepiej, nie można biegać w połowie wakacji, kiedy waga wystrzeliła w kosmos jak Gagarin w 1961 roku, a o treningu można powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że był regularny.
Ale nie żałuję ani jednej chwili spędzonej w genialnym ośrodku w Ujsołach, gdzie naprawdę można zwolnić tempo życia i mimo tego, że było wi-fi, a ja teoretycznie byłem w pracy, to na cały tydzień wystarczyło mi jedno ładowanie baterii w laptopie.
rzeka na terenie ośrodka |
Napisy końcowe:
- Dominik dobiegł w całkiem niezłym czasie 80 km (niewiele ponad 13h). Ale jakoś mnie to nie dziwi... w końcu miał adidasy! :) (na co dzień biega w sandałach).
- Michał jak już wspomniałem przybiegł 40 minut przede mną. Po jego kontuzji chyba już nie ma śladu.
- Jarek miał robić 80-tkę ale po zbiegnięciu z Wielkiej Rycerzowej poczuł, że bark uniemożliwia mu kontynuację na długiej trasie, wdrapał się ponownie i ukończył 50+. Anka także ukończyła 50+ za co należą się jej wielkie gratulacje.
- Wandzia i Jędruś robią najlepsze zupy, schabowe i placki ziemniaczane w Milówce i całej okolicy
- Specjalnie nie podaję adresu ośrodka, gdzie byliśmy, bo nam zajmą miejsca za rok :)
- złoty bażant w oldskulowej butelce kupiony w Namestovie smakuje znakomicie
- Dołęgowscy robią świetny bieg i trzeba być naprawdę marudą aby na coś marudzić
- Antoni Grabowski namiesza jeszcze w górskim ultra, za co zawsze będę trzymał kciuki!
No i czemu góry są tak daleko?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz