wtorek, 16 sierpnia 2016

Maraton Solidarności 2016 - relacja


Kiedyś wysnułem taką teorię, że w Anglii w sobotę o 9:00 rano nigdy nie pada - bo jest Parkrun. Druga teoria, która sprawdziła się wczoraj jest taka, że 15 sierpnia w Trójmieście słońce zawsze spali Ci łeb, choćby dzień wcześniej i dzień później było 100% zachmurzenia. Trzecia teoria jest dobrze znana, ale ciągle lekceważona: nie ma dwóch takich samych biegów.

Co prawda dotyczy ona wyłącznie amatorów, bo zawodowcy mają swoją matematykę, która z kombinacji przeprowadzonych treningów, osiąganych czasów i pomiarów parametrów krwi, dodając do tego pogodę i przygotowując strategię żywieniową - są w stanie dokładnie wyliczyć czas na mecie.

Jednak taki bieg jak Maraton Solidarności to przede wszystkim wielkie święto amatorskiego biegania. 99% startujących nie bawi się w skomplikowane pomiary własnych możliwości, tylko mniej więcej "na oko" celuje w czas jaki fajnie by było osiągnąć, który i tak weryfikuje trasa. Naprawdę nie wiedziałem, czy fakt, że nie było aż takiego ukropu jak rok temu pozwoli mi pobiec szybciej, czy może kilka kg więcej i Chudy Wawrzyniec zrobiony przed tygodniem zabiorą mi wszystkie siły w połowie dystansu?


* * *


Bardzo lubię ten moment, kiedy jedziemy na jakiś bieg. Niezależnie czy jest to cały dzień w samochodzie czy godzina w tramwaju i pociągu, to taka wyprawa uwalnia atawistyczną potrzebę wyruszenia w męskim gronie na polowanie. Wyprawę w nieznane miejsca, gdzie przy braterskiej pomocy zagonimy zwierzynę na śmierć, razem ze swoimi rodzinami zjemy mięso, ze skór zrobimy palta na zimę, a zęby powiesimy sobie jak wisiorki na szyi. Prawda, że wyprawa na MARATON w XXI wieku ma taki sam scenariusz?  Z chłopców robi wojowników, mężczyznom pozwala ustalić pozycję w grupie, a seniorzy pokazują, że niejeden młodzieniaszek musi się jeszcze mocno postarać.

Na miejsce dojechaliśmy 1,5 godziny przed startem. Pokręciliśmy się trochę po Gdyni z głupimi wyrazami twarzy, jedząc drożdżówkę, spotykając starych znajomych i śmiejąc się z byle powodu.

[- Czy ja wyglądam jak wieszak??? - krzyknęła pewna pani o dość słusznych kształtach w kierunku swojego męża, który szykując się do startu przewieszał przez nią swoje bluzy.]


Na starcie ustawiliśmy się z tyłu. Nikt z nas tak naprawdę nie wiedział jaki ma plan na ten bieg. Na początku był Mazurek Dąbrowskiego, oficjalne przywitanie i przemówienie, a o 9:30 start ostry. Świętojańską w dół, nawrotka przy Błyskawicy na Skwerze Kościuszki ponownie Świętojańską do góry i przez następne 20 km przez Sopot prosto do Gdańska.

[ Ty! Patrz na tego, z komórką w ręku biegnie! Hahahahaha! - usłyszałem głos publiczności zza pleców, kilkaset metrów po starcie, zanim zdążyłem schować komórkę z endo do pasa]

Mimo, że słońce paliło dość solidnie, a dodatkowo asfalt nagrzewał się i atakował ciepłą poduszką powietrzną z drugiej strony - biegło się całkiem miło. Nic mnie nie bolało, uśmiech na twarzy był a tempo 6 min/km wydawało się komfortowe. Wiedziałem jednak, że wszystko się zmieni w okolicach 30 km, przyjdzie coś, co nie nadchodzi w biegach ultra ani baaardzo długich biegach treningowych.

Na ultra mając w perspektywie wiele godzin przed sobą nikt z amatorów nie zmusza się do ciągłego biegu. Postoje na punktach są absolutną normą, marsz na podejściach (nawet tych niewielkich) także. Kiedy biegam treningowo zawsze znajdzie się chwila aby co 15 km czy nawet 20 km przysiąść na kamieniu w lesie i zjeść czekoladę, albo zahaczyć o sklep, ewentualnie położyć się na 10 minut na trawie i łapać słońce jesienią, albo wykąpać w morzu niezależnie od pory roku. Owszem, gdyby nie wyłączać zegarka, to taki "treningowy maraton" z wszystkimi przerwami zajmuje 5,5-6h. W efekcie nawet po 6 godzinach biegu mam tyle sił, że mogę końcowe kilometry, kiedy jestem już pod domem polecieć poniżej 5 min/km.


Może jestem zbyt wygodny, a może nie rozumiem tego rodzaju walki, ale kiedy na 20 km skręcaliśmy przy Operze Bałtyckiej na dłuuuugą pętlę po dzielnicach Gdańska miałem ochotę tylko na jedno - odbić do Multikina, obejrzeć nowego Bourna z zimną colą w ręku i po 2h dalej kontynuować bieg.

Zamiast tego chwyciłem kolejną butelkę z wodą i pobiegłem dalej. Punkty żywieniowe były umieszczone dokładnie co 5 km. Na punktach poza tym, że można było chwycić "na wynos" półlitrową butelkę z wodą do wyboru był także izotonik w kubeczkach, banany i tabletki z izotonikiem w proszku. Część wody z butelki zawsze trafiała na moją głowę, a resztę powoli popijałem aż do kolejnego punktu.

[ - Co prawda tu nie ma jeziora, które możesz obiec dookoła, ale dasz radę!! - krzyknął ktoś z publiczności, kogo nie poznałem i kto mi chciał dać butelkę coli... straaaasznie żałowałem, że nie skorzystałem i nie wziąłem! ]

I tak sobie biegłem, aż nagle, na 26 kilometrze (!) zacząłem iść. Generalnie spodziewałem się, że będą marszobiegi pod koniec, ale nie aż tak wcześnie! Płuca ok, głowa niby ok, słońce pali, ale chłodzenie mam dobre, a nogi nie chcą biec! Pierwsze wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy to ten Chudy Wawrzyniec tydzień temu. Za mało czasu na regenerację. Trudno... trzeba dokończyć ten bieg marszobiegiem... W okolicach 30 km mija mnie Bartek Moll ze swoimi balonikami na 4:30. Trochę mnie to dobija, bo rok temu minął mnie w okolicach 38 km. Przez jakiś czas się trzymam, ale po kilkuset metrach znów mi nogi zaczęły maszerować...

[ - Męczyć się!! Męczyć!! Dobrze Wam!! Ja tu z dzieckiem z wózkiem przejść nie mogę!!!]

Generalnie się tym nie martwię, bo wiem, że to zwyczajny kryzys, który przechodzi po 45-50 kilometrze... Tylko co mi z tego, jak bieg się kończy na 42-gim? Jednocześnie staram się coś wymyślić, potraktować swoje ciało jak poligon doświadczalny i zobaczyć co by się stało gdyby...

No i wpadłem na pomysł, który w pewnej modyfikacji wykorzystałem na Sudeckiej 100-tce miesiąc temu, że skoro i tak robię interwały (trucht-marsz-trucht-marsz) i w ogóle nie wykorzystuję swoich płuc, to może by zrobić trochę mocniejsze interwały?? Ustalam więc sobie cel, zazwyczaj w postaci odległego znaku, albo skrzyżowania i biegnę tam ile sił w nogach... jakieś 200-300 metrów. Potem znów maszeruję dysząc jak lokomotywa. Po kilku takich interwałach okazuje się, że znacznie nadrabiam względem marszotruchtających zawodników w moim pobliżu. Następnie jako cel ustawiam sobie plecy biegacza jakieś 200 metrów przede mną i gonię go pokracznym sprintem aż mi płuca wypadną. Kiedy się z nim zrównuję przechodzę do marszu. Z zaskoczeniem zauważam, że czasy pokonywanych kilometrów zbliżają się do 6 min/km.

Mój dziwny pomysł widać na endo między 36 km a 40 km. 


Do mety pozostają 2 km, przy agrafce na terenie ECSu spotykam Stasia i Anię. Robią mi zdjęcie i motywują do ostatniego wysiłku.


Chwilę później mijam moją szkołę (I LO), odtwarzam wspomnienia sprzed 25 lat i wciąż nie wierzę, że ot tak sobie obok jej gmachu przebiegam na 41 kilometrze maratonu.  To chyba jeden z powodów, dla którego zawsze będę startował w Maratonie Solidarności. Trasa obok szkoły, w której spędziłem najpiękniejsze chwile młodości.

[ - Ty patrz!! Biegnie pokracznie jak jakieś dzikie zwierze hahaha! - tak skomentowała na oko 50-letnia kobieta do swojego 50-letniego męża kiedy w okolica Rajskiej mijał ich starszy od nich biegacz walczący ze skurczami]

Wyciągam jeszcze telefon i sprawdzam czy rozglądać się na boki przed metą w poszukiwaniu moich kibicek i kibiców. Napisali, że są! Wbiegam na ulicę Długą, zza bramek wybiegają moje córki i pędzimy razem do mety. Biorę syna na ręce i pierwszy raz w życiu finiszuję w takim składzie! (tydzień temu na Chudym syna dali dopiero za metą ;))


Dla takich chwil warto biegać! Nie ważne, że 4h 45min. Z rozmów w trakcie i po biegu mnóstwo moich znajomych zostało przemielonych na trasie i skończyło z dużo gorszymi wynikami niż wydawało im się kilka godzin wcześniej.

Dominik wpadł z czasem 4h 01min a Michał 4h 11m. 




Maraton Solidarności raczej nie jest miejscem na bicie życiówek dla amatora. Nie tylko ze względu na pogodę, ale przede wszystkich dlatego, że jest w trakcie wakacji, kiedy nie ma mowy o regularnym treningu. Ale jest to kawał pięknej historii, która tworzy kręgosłup tego biegu. Mogę z całą pewnością i siłą powiedzieć - to jest mój maraton! I będę tu biegł za rok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy