piątek, 30 grudnia 2016

Kącik biegowego melomana: The Cure - Disintegration

Był rok 1989 lub 1990. Znajomy mojej starszej siostry miał przyjechać do nas w odwiedziny z ... Warszawy. Zapytał się czy coś przywieść. Pamiętam dokładnie jak dyktowałem co to ma być: debiut Roxette, Fine Young Cannibals - The Raw & The Cooked , Tina Turner - Foreing Affairs, Gary Moore - Still Got The Blues oraz... The Cure - Disintegration.


W telewizji we Wzrockowej Liście Przebojów Marka Niedźwieckiego chyba co tydzień pojawiał się dziwny człowiek leżący na łóżku oplecionym w pajęczyny i śpiewający kołysankę. A kilka tygodni pózniej na LP3 zadebiutował Love Song.

Moja przygoda z The Cure jest inna niż dla pokolenia lat 80-tych. Ja nie dojrzewałem przy Faith i Pornography. Nie wchodziłem w Cure'ów od strony post-punka i cold wave, Joy Division poznałem rok czy dwa później. Dla mnie przez lata istniała tylko Disintegration - płyta składająca się głownie z długich, doskonale przemyślanych utworów. Koncept album, gdzie każdy kolejny motyw wynika z poprzedniego, tak jak po otwierającym płytę Plainsong nie może zabrzmieć nic innego niż Pictures of you a po Prayers For Rain musi być Same Deep Waters As You.

Do reszty płyt The Cure dojrzewałem jeszcze niemal dekadę. Dopiero pod koniec ubiegłego tysiąclecia wpadłem bez reszty w tę chorobę, a raczej w tę kurację z choroby. Słuchałem na przemian wspomniane wcześniej: Faith i Pornography a nawet pojechałem na imprezę z okazji 40-stych urodzin Roberta Smitha do Torunia.

Zwieńczeniem tego okresu wyjątkowego entuzjazmu The Cure był rok 2000 i koncert w Łodzi na trasie Bloodflowers z absolutnie kosmicznym wykonaniem A Forest, odśpiewanym przez całą publiczność.


* * *

Bieganie z The Cure nie jest łatwe. Nie będę tryskał entuzjazmem i namawiał do realizacji rzeczy tak sprzecznych jak eksplodowanie endorfinami przy głęboko depresyjnej muzyce z Faith. Chociaż może takie zestawienie by się sprawdziło? Nie wiem... nie próbowałem, bałem się spróbować. 

Do tej pory kilka razy biegałem z młodzieńczą eksplozją jaką jest ich debiut - Boys Don't Cry - noga szła sama, ale tę pozycję zostawię na inny wpis, kiedy będzie cieplej za oknem.

Do powrotu do Disintegration przymierzałem się już ubiegłego lata. Wydawało mi się, że o 5 rano na granicy nocy i wschodu słońca ta płyta zabrzmi dobrze. Ale tak się nie stało. Budzące się ptactwo i optymistycznie zapowiadający się dzień absolutnie nie był dobrym tłem dla Disintegration

To jest płyta na koniec roku. Płyta na mroczny grudzień. Płyta na wieczorny bieg po zmarzniętym błocie kiedy jedyne stworzenia dookoła do psy na zbyt długich smyczach i ... i wszystko to co sobie wyobrazisz... Ale absolutnie nie jest to horror-teatr jaki niesie w swojej muzyce Alice Cooper, z którym też biegałem kilka dni temu. The Cure to rodzaj romantycznej depresji. A Disintegration to ich najbardziej progresywna, przemyślana, dopracowana płyta. Najlepsza w całej dyskografii.



LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy