sobota, 13 stycznia 2018

Ciekawe jakie wino będzie z 2017 roku, bo biegowo to był kwaśniak trzeciego sortu.

Korzystając z tego spokojnego sobotniego wieczoru, trochę zainspirowany drugą częścią podsumowania roku sporządzonego przez Dominika (podsumowanie sezonu ultra cz2) spojrzałem wstecz na mój rok 2017 i sam zachciałem takie swoje podsumowanie spisać.



To był rok, w który wszedłem jeszcze z rozpędu nabranego w latach poprzednich i sukcesywnie tę prędkość wytracałem. W grudniu całkowicie zatrzymałem się w miejscu. Ale zamiast postawić sobie nowe cele, nowe wyzwania i nowe sposoby na ich realizacje - zacząłem patrzeć na tę biegową zabawę z dnia na dzień. Niewielka zmiana nawyków powinna odnieść dobry skutek, bo tak po prostu mówi matematyka. A ja nie mam argumentu aby w to nie wierzyć. Pisałem o tym szerzej wczoraj.

Przejdźmy do podsumowania.

Rok 2017 w temacie biegów:

  • Od stycznia do kwietnia:

Przez pierwsze 4 miesiące ten rok nie był bardziej inny niż poprzednie. Początek roku zawsze był dla mnie trudny, w poprzednich latach musiałem przez kilka-kilkanaście tygodni dochodzić do jako-takiej formy. Tym razem nie było inaczej, ale jednak przykładałem się trochę mniej, nie wszedłem w taką regularność, zaniedbałem długie niedzielne wybiegania... Jednak ciągle w głowie miałem więcej entuzjazmu niż znaków zapytania.

Przełom nastąpił 1 maja. Podobnie jak rok wcześniej wybraliśmy się ekipą: Michał, Dominik, Kamil i ja na obiegnięcie niemałego jeziora. Tym razem miał być do Jeziorak. Trasę podzieliliśmy na dwa etapy - 40 km - obiad u Kamila rodziców w Iławie - 30 km. Pierwsze 40 km było całkiem fajne, dużo zabawy, dyskusji, refleksji... tempo nie wolniejsze niż 7:30 min/km. Taki ultra-spacerek. Kiedy po 5 godzinach biegu zatrzymaliśmy się na obiad i ruszyliśmy ponownie - poczułem jak całkowicie wyłączył mi się prąd. Gdybym nie znał siebie tak dobrze jak mi się wydawało, to pewnie zatrzymałbym się gdzieś, przysiadł z piwkiem na ławeczce i poczekał 3-4 godziny aż po mnie przyjadą. Ale niestety miałem zakodowane w głowie, że po każdym kryzysie, nieważne jak wielki on by był - zawsze przychodzi entuzjazm. Tak było wielokrotnie w przeszłości... Ale nie tym razem. Zamiast zamknąć pętlę dookoła Jeziora w euforii robiąc ostatni kilometr w tempie 5:00 - ja powłóczyłem jedną nogą i miałem wszystkiego dość. Euforia nie przyszła, a dodatkowo coś sobie ponaciągałem w nodze i na 2-3 tygodnie odpuściłem bieganie.



http://runaroundthelake.blogspot.com/2017/05/70-km-dookoa-jezioraka.html -  wyprawa była super, z relacji, którą wtedy napisałem aż bije endorfinami, ale z drugiej strony coś we mnie wtedy pękło, uzmysłowiłem sobie, że idę drogą dół i nie bardzo mam pomysł co robić. Byłem zapisany na kolejne biegi ale na wszystkie pojechałem tylko dlatego, że żal mi było przygody (dojazd, nocowanie, imprezka, powrót) i trochę kasy, którą zapłaciłem. W głębi duszy trochę się jeszcze łudziłem, że (cytując jedną z wypowiedzi 100hrmaxa o samym sobie) "moja siła i mocna głowa da sobie radę".

  • Od kwietnia do grudnia:

To co nastąpiło potem było żałosną serią DNFów, z których starałem się wyssać tyle pozytywów ile tylko się dało:

(pod linkami moje relacje)

  • Kuuva Kuva  - prywatny bieg w Finlandii, genialny pod KAŻDYM względem, poza tym, że ledwo przebierałem nogami i tak manewrowałem dystansem aby po 40 km spędzić resztę wieczoru w fińskiej saunie.  
  • Sudecka 100-ka - wymęczony maraton, na tym legendarnym, wspaniałym pod każdym względem biegu 
  • Chudy Wawrzyniec - ukończone 55 km, ale na szczycie, gdzie trasy dzieliły się na 80 i 55 byłem poza limitem osiemdziesiątki
  • Maraton Puszczy Bydgoskiej - "Maraton Puszczy Bydgoskiej to świeża impreza i czuło się na niej neoficką radość ze zrobienia czegoś wielkiego. Mnóstwo życzliwości i uśmiechniętych wolontariuszy." - napisał Dominik. Zgadzam się w 100%-tach. Z trzech ~20 km pętli miałem siłę aby biec tylko jedną, drugą przeszedłem, zaś z trzeciej zrezygnowałem.  
  • Łemkowyna 70 - kilka minut zabrakło na ostatnim punkcie przed metą aby mieć szansę na legalu dotrzeć do Komańczy. 





* * *

Rok 2017 w temacie butów:

Kupuję buty wtedy, kiedy ich nie mam, bo się skończyły i je musiałem wyrzucić. W 2016 roku po Chudym Wawrzyńcu wyrzuciłem moje terenowe Asicsy. W ich miejsce kupiłem sobie (w czerwcu 2017) klasyczne Salomony Speedcrosy. To moje pierwsze Salomony w życiu i po prostu jestem  z nich zadowolony. Nic dodać nic ująć.

Jeżeli chodzi o buty szosowe, to wróciłem do moich Asicsów Gel Pulsów 4, które kupiłem sobie 5 lat temu i zrobiłem ładne kilka tysięcy kilometrów. Żegnałem się z nimi już tyle razy, ale one ciągle są zbyt dobre aby je wyrzucić. A ostatnio biegam znów tylko w nich i czuję się świetnie.

Rok 2017 w temacie muzyki

W minionym roku przeszedłem do nowej kategorii M40. Postanowiłem to uczcić starając się przesłuchać jak najwięcej płyt wydanych w roku mojego urodzenia, czyli 1977. Wcześniej wydawało mi się, że nie był to dobry rok dla muzyki, że punkowa rewolta zmiotła wszystko to co kochałem w muzyce. Ale kiedy konsekwentnie przyglądałem się wydanym wtedy płytom - dostrzegłem mnóstwo grup, artystów, których znałem, ale z jakiegoś powodu omijałem. Rok 1977 był bardzo nietypowy, był jak ścierające się fronty, jak wywrócenie pewnego establishmentu. Do głosu doszły wtedy nie tylko walczące strony, ale praktycznie każdy gatunek zamanifestował swoją obecność. I to jest doskonały temat na osobny, bardzo nie-biegowy wpis.

PS. w 2017 roku kupiłem sobie rower



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy