niedziela, 7 stycznia 2018

Kącik biegowego melomana: Pendragon - The Jewel


W ostatnich dniach zebrało mi się na odświeżenie jednego z najbardziej znienawidzonych gatunków muzyki: rocka neo-progresywnego. Wiele razy słyszałem, że jest to nic więcej jak wydumane, pretensjonalne i nudne rzępolenie składające się niekończących się solówek na gitarze i klawiszach, a w warstwie tekstowej to jakieś opowiadania o smokach i rycerzach dla przerośniętych dzieciaków wymykających się z domu po cichu przed żonami aby pograć w RPG.

Neo-prog-rock dostał w skórę nawet od swoich dawnych fanów. Z perspektywy lat traktują go jak trądzik, który się przeszło, bo taka jest kolej rzeczy, ale nikt nie będzie z własnej chęci specjalnie wracał do niego jeszcze raz.

Ja mam trochę inaczej. Nigdy nie wypierałem się, że po wielkiej eksploracji lat 70-tych, po wszystkich Floydach, Genesisach, Van der Graafach, Camelach... kiedy przyszedł czas na spotkanie z ich naśladowcami, podobali mi się i z wielką przyjemnością słuchałem takich grup jak Galahad, Aragon, Solstice, o wielkim Marillionie z Fishem nawet nie wspominając (bo to oczywistość).

Nie wypieram się i dzisiaj. Nawet w tym kąciku pisałem już o australijskim Aragonie czy płycie Sleepers - Galahad. Pojawił się też i Marillion (dwa razy) i sam Fish (ten prawdziwy, szkocki drwal).

W ostatnich tygodniach spróbowałem zdefiniować sobie czego tak bardzo brakuje mi w nowej muzyce. Przede wszystkim melodii, ale takiej, która nie wyleci drugim uchem natychmiast po przesłuchaniu, trochę melancholii, trochę przestrzeni nie wypełnionej całkowicie ścianą dźwięku, ale też nie nudziarstwa. Jednocześnie szukam dynamiki, ale nie w znaczeniu - ciągłej naparzanki, lecz zmian tempa, zmian nastroju, ekspresji przelatanej dialogiem z ciszą.

... i okazuje się, że to wszystko czego szukam jest wciąż w tej muzyce sprzed 20-30 lat, która już wtedy była nazywana wtórną. Zupełnie nie przeszkadzają mi teksty o rycerzach i smokach. Cieszę się, że wtedy aż tak mocno, aż do dna nie wyeksplorowałem tego gatunku. Poznałem go mniej więcej w połowie, zostawiając wiele klejnotów do odkrycia w przyszłości. I ta przyszłość właśnie nastała. Jestem tak bardzo rozczarowany obecnym obliczem rocka progresywnego, gdzie 50% to power-metal a drugie 50%  to tzw. "nudy Wilsona", że wracam do lat 85-95 z największą przyjemnością. Odnajduję płyty, które wtedy może usłyszałem w radio w audycjach Beksińskiego czy Kosińskiego, ale nie zasłuchiwałem się w nich całymi tygodniami, nie kolekcjonowałem na CD.

Pierwszym klejnotem neoproga, który od dwóch dni słucham non-stop,  to nomen-omen The Jewel grupy Pendragon. Debiutancki album koncertowego supportu Marillion z pierwszej połowy lat 80-tych.

Pendragon znam znacznie lepiej z kolejnych płyt The World czy Window of Life, ale ich debiutu nie dane mi było poznać wcześniej. A jest to muzyka - jak zazwyczaj bywa na debiutach - jeszcze nie do końca poukładana, trochę można nawet naiwna, ale w trakcie moich nocnych marszobiegów dookoła zbiorników retencyjnych - idealna, płynąca do przodu bez prostego podziału na zwrotki i refreny, scalająca się z mrocznym krajobrazem odbijającym się w tafli stawu.

Pendragon - The Jewel (1985)
  1. Higher Circles - 3:29
  2. The Pleasure of Hope - 3:43
  3. Leviathan - 6:13
  4. Alaska - 8:39
    1 - At Home with the Earth
    2 - Snowfall
  5. Circus - 6:34
  6. Oh Divineo - 6:51
  7. The Black Knight - 9:57
Dziś po raz pierwszy w tym roku temperatura zeszła poniżej zera. Błoto na małym stawie było zmrożone, w ręce trochę zimno, ale Alaska brzmiała p.e.r.f.e.k.c.y.j.n.i.e. Praktycznie cała druga cześć płyty od Alaski aż to Black Knight jest doskonała. Z jednej strony żałuję, że poznałem tę płytę tak późno, ale z drugiej po prostu cieszę się, że w końcu na siebie trafiliśmy.



LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy