Wczoraj czytałem swoje stare posty (wiem, że dziwnie to brzmi heh) i wpadła mi przed oczy trylogia wpisów dotycząca biegania z muzyką The Beatles. [tutaj]. Biegałem przez kilka dni, po dwa razy dziennie, za każdym razem z każdą kolejną płytą w dyskografii The Beatles. Nie byłem i nie jestem utlra-fanem czwórki z Liverpoolu, znałem te wszystkie płyty, lubiłem je, ale takie posłuchanie ich jednym ciągiem, a dodatkowo poczytanie o historii każdej z nich fajnie mi ułożyło ten temat w głowie.
Przez koleje 4 lata zastanawiałem się, czy nie wziąć jakiegoś innego zespołu na celownik i nie zrobić sobie takiego monotematycznego setu muzycznego. Pink Floyd? Hmmm ale po co? Przecież nie muszę ich słuchać aby móc streścić każdą płytę nuta po nucie. Frank Zappa? Znam i lubię kilka, może kilkanaście jego płyt, ale ten człowiek nagrał ich chyba z 50! Nie dam rady. Szybciej przestanę biegać niż posłuchać całego Zappę pod rząd :) Rolling Stones? Michał kiedyś słuchał jedna po drugiej ale tak go to zmęczyło, że przestał pisać bloga. Bob Dylan? To by było coś! Ale wielokrotnie przerabiałem to, że Dylana się słucha lepiej latem.
No i tak sobie biegnę dzisiaj drugi kilometr kiedy totalnie mnie olśniło!! Depeche Mode!! Idealny zespół! Nagrał 14 albumów studyjnych, więc jest to do ogarnięcia. Może nawet uda się przed 11-stym lutego, czyli koncertem w Ergo Arenie... Teoretycznie znam każdą z tych płyt. Jedne podobają mi się bardziej, a inne mniej. Kilka uważam za wybitne i są mi bardzo bliskie. Ale całościowo - nigdy nie zbliżyłem się swoim uwielbieniem do poziomu ludzi, którzy tworzą sekty i wyznają Depeche Mode jako religię, zaś urodziny Davida Gahana świętują bardziej hucznie niż swoje własne.
Rozpocznijmy więc ultramaraton na raty z Depeche Mode w słuchawkach:
1. Speak & Spell [1981]
Czwartek, 25 stycznia. Cały wczorajszy lód z wodą stopił się ze ścieżki. Pobiegłem po raz pierwszy w tym roku na krótko. Było chyba z 8 stopni. Miałem tę płytę na kasecie dawno temu, ale zakwalifikowałem ją bardzo nisko i po 2-3 wysłuchaniach odłożyłem na półkę. Kompletnie wtedy do mnie nie trafiła. To nie jest jeszcze to prawdziwe Depeche Mode. Chociaż niektórzy twierdzą, że właśnie Speak & Spell to jest jedyne prawdziwe DM, z założycielem Vincem Clarkiem a jeszcze bez Alana Wildera. Clark odszedł po nagraniu tej płyty i zaangażował się w zespoły Yazoo (z Alison Moyet) a potem Erasure. Trochę podobna historia jak z debiutem Pink Floyd. "Piper.." to dzieło głównie Syda Barretta, który odszedł (został odstawiony) z zespołu po wydaniu pierwszej płyty. Zarówno Pink Floyd jak i Depeche Mode bez lider z pierwszej płyty osiągnęły potem absolutne artystyczne szczyty, sławę i pieniądze.
Ta pierwsza płyta Depeche Mode jest bardzo dyskotekowa, nowo-romantyczna, chciałoby się powiedzieć naiwna, ale... no właśnie... w trakcie biegania słuchało się jej bardzo dobrze. A taki Photographic puściłem sobie na końcu jeszcze 3 razy i kolejne 3 w domu. Głównie przy tym utworze mam sporo pozytywnych skojarzeń z debiutem Soft Cell - Non Stop Erotic Cabaret. Byłem przekonany, że duet Almond&Ball był pierwszy... sprawdzam i ku mojemu zdziwieniu DM wydali swój debiut o 2 miesiące wcześniej. I kiedy zaczynam patrzeć na tą płytę poprzez kontekst czasów, w których powstała, to okazuje się, że to był całkiem pionierski album.
Podsumowanie: 12 km (prawie 2 razy wysłuchałem tej płyty) 1h 20min truchtu
2. A Broken Frame [1982]
Sobota, 27 stycznia. To płyta nagrana we trójkę. Nie było już Vince Clarka, zaś Alan Wilder nie był jeszcze pełnoprawnym członkiem grupy. To najmniej znana przeze mnie płyta. Miałem wrażenie jakbym słuchał jej po raz pierwszy... Płyta, na której jeszcze daleko od zdefiniowania tego indywidualnego, rozpoznawalnego stylu, który znamy z kolejnych płyt. Płyta, która jest łącznikiem między Depeche Mode Vinca Clarka a Depeche Mode Martina Gore'a. Choć kompozycje są w całości skomponowane przez Gore'a (podobno zespól odrzucił podarunek w postaci kilku kompozycja Clarke'a, które chciał zostawić odchodząc) słychać tutaj jeszcze sporo disco. Ale nie jest to już zwykłe disco, które wcześniej porównałem do debiutu Soft Cell. To jest już mroczne disco, a mroczne disco to esencja new romantic :) O ile przy poprzedniej płycie nie mogłem się uwolnić od Photographic, tym razem od wczoraj rana kilkukrotnie wracam do rozpoczynającej płytę Leave in Silence.
Płyty słuchałem bardzo wcześniej w sobotę. Obudziłem się dwie godziny przed parkrunem i zamiast siedzieć w domu i czekać na 9-tą postanowiłem zrobić rekonesans trasy z Depeche Mode w słuchawkach. Ubolewam na tym, tak rzadko biegam z samego rana, kiedy na ścieżkach można spotkać pojedynczych biegaczy, ewentualnie spacerowiczów z psem. Muzyka rano brzmi równie dobrze jak późno wieczorem.
Podsumowanie: 5 km (truchcik częściowo przez błotko) 42 min
3. Construction Time Again [1982]
Niedziela, 28 stycznia. Plotka głosi, ze Martin Gore przypadkowo uczestniczył w koncercie Einstürzende Neubauten. To wydarzenie dość znacznie wpłynęło na to, co można usłyszeć na kolejnej płycie Depeche Mode. Einstürzende Neubauten to grupa, która udziwnia swoją muzykę nietypowymi dźwiękami... cytując za Wikipedią: "na najwcześniejszych albumach bardzo często można usłyszeć np. tłuczone
szkło, blachę falistą, pompowaną wodę, czy odgłosy uderzania ludzkich
dłoni w surowe mięso".
Na Construction Time Again Depeche Mode zaczęło dodawać coś więcej do swojej muzyki, wcześniej będącej rozwinięciem elektroniki spod znaku Kraftwerk oraz muzyki "disco". Martin Gore zaczął wchodzić na najwyższy poziom kompozytorski, do tego perfekcyjne aranżacje i Depeche Mode zdecydowanie wyszło tą płytą poza poziom innych grup grających new romantic.
Miałem biegać dziś z samego rana, ale jeżeli nie wstanę dostatecznie wcześnie to cały proces wyjścia na bieganie zostaje zepchnięty na drugi plan przez proces robienia śniadania dla wszystkich ptaków w gnieździe. Ale nie zostawiłem sobie tej przyjemności na sam wieczór... wyszedłem około 11:00. Padał lekki deszcz, raczej mżawka. Przeszedł po kilkunastu minutach a ja przemierzałem kilometry unosząc się nad błotem na ścieżkach.
Z każdej płyty wyróżniam jakiś kawałek. Z tej - wybieram największy hicior - Everything Counts.
Mam odczucie, że to pierwsza kompletna, "pięciogwiazdkowa" płyta Depeche Mode. Praktycznie każdy losowy utwór z tej płyty mógłby być przebojem. Grupa w pełni zdefiniowała swój styl i weszła na poziom, który przez ponad dekadę nie obniżyła ani o metr. Nie przestała przy tym poszukiwać i się zmieniać.
Jest to też pierwsza płyta, której fragmenty kojarzę z chwil, kiedy została wydana. Jakieś strzępy listy przebojów w Trójce, kasety, które nagrywała moja siostra... Słuchałem jej wielokrotnie wcześniej, także kilka razy biegając. Dziś podczas niedzielnej piętnastki była moją płytą nr 2.
Jeżeli miałbym wybrać jeden utwór, tak jak przy każdej poprzedniej płycie, to mimo mojej wielkiej miłości do Blasphemous Rumours, dziś wygrało Lie to Me. Kiedy płyta się skończyła, a ja miałem jeszcze trochę czasu do domu - zamiast zacząć następną w dyskografii - wracałem do wybranych utworów z dzisiejszych przesłuchań. Lie to Me poleciało jeszcze kilka razy i muszę powiedzieć, że tak jak rzadko jaram się basem (zostawiając tę podnietę fanom chujowych słuchawek) tym razem linia basu naprawdę mi robiła dobrze.
Podsumowanie: 15 km (Construction Time Again oraz Some Great Reward + wybrane kawałki raz jeszcze) 1h 50min truchtu
* * *
Przede mną ciekawy tydzień. Chciałbym zamknąć genialny XX wiek i wkroczyć na połowicznie nieznane rejony ostatnich 5-6 płyt, czyli wkroczyć w wiek XXI.
LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM
Coś dla prostszego gustu muzycznego. Post sprowokował do odkurzenia kilku kawałków.
OdpowiedzUsuńDodam,ze niegdyś publiczne deklarowanie się z sympatia do DM wiąząło sie często z koniecznością szybkiego biegania bądź umiejetnościami w walce wręcz ;)
Fajnie było...
Ja jestem rocznik 77 i raczej znam to tylko z opowieści, ale ciekawi mnie kto był naturalnym wrogiem depeszów na ulicy?
UsuńW średniej wielkości mieście na Pomorzu głównie osiedla z przewagą sympatyków heavy metalu oraz skinheadzi.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że awantury głównie miały miejsce podczas tzw. zlotów czyli de facto tematycznych dyskotek.
Chyba, że ktoś pechowo w koszulce z różyczką napatoczył się gdzieś na nieprzyjazną grupkę.
Ogólnie wszyscy się znali i avanti miały charakter bardziej sportowy niż bandycki.
Dreszczyk emocji jednak był.
Pozdrawiam