Jestem przyzwyczajony do tego, że znając język polski i angielski oraz używając wyobraźni jestem w stanie zrozumieć podstawy większości języków jakimi porozumiewają się ludzie w Europie. Chodzi mi o takie całkowite podstawy komunikacji, czyli czytanie napisów na znakach, nazw sklepów, pozycji w menu, podstawowych komunikatów, które pozwalają przetrwać turyście. Są jednak dwa kraje, które wyróżniają się zdecydowanie - Węgry i Finlandia. Języki ugrofińskie to całkowity kosmos! Niewiele ponad godzina drogi samolotem przenosi nas na językowego Marsa. Idąc po centrum Turku (to taki fiński Kraków, kiedyś była tu stolica, ale przenieśli) udało nam się wymyślić tylko dwa słowa jakie znamy po fińsku: Räikkönen i Hautamäki :)
* * *
Pomysł, aby polecieć do Turku kręcił mi się po głowie już dwa lata temu. Znalazłem nawet wtedy tani lot i dobre lokum, ale nie podjęliśmy szybkiej decyzji i ceny biletów poszły do góry... Jednak w ostatnim roku udało się nam już w parę miejsc polecieć. Dominik jako pierwszy z ekipą z pracy poleciał zobaczyć fiordy w Bergen. Potem była wycieczka do latarni morskiej w Oxelosund pod Sztokholmem, okrążenie jeziora Iseo obok Bergamo i wreszcie trafiłem kilka tygodni temu na jedną jedyną datę, kiedy za bardzo bardzo rozsądne pieniądze (o kosztach będzie osobny post) udało się znaleźć wylot i powrót następnego dnia na trasie Gdańsk - Turku.
Podział zadań mamy już mniej więcej opracowany:
- Ja zajmuję się logistyką, ogarniam bilety, miejscówkę, załatwiam klucze od wuja Cornela i dbam aby nikt nie zgubił karty pokładowej.
- Dominik ustala trasę, proponuje co zwiedzimy i tradycyjnie nie drukuje mapy. Kiedy pytam się go dokąd biegniemy, odpowiada: "mniej więcej tam!".
- Michał dba o zakupy w sklepie wolnocłowym.
Wybrzeże Zatoki Botnickiej z okna lądującego samolotu wygląda imponująco. Ale po wylądowaniu pogoda w Turku zaskoczyła nas chłodem. Na lotnisku termometr wskazywał 9 stopni. Ustaliliśmy azymut i udaliśmy się lekkim truchtem w kierunku centrum Turku, gdzie mieliśmy odebrać klucze od wuja naszego gospodarza z Airbnb - wuja Cornela :)
Po niecałym kilometrze stwierdziliśmy, że warto się przebrać w biegowe stroje, bo żal czasu aby maszerować 8 kilometrów w spodniach. Lotnisko w Turku jest na szczęście niewielkie i wystarczyło odejść kilkaset metrów aby znaleźć się w lesie i bez skrępowania rozebrać się do gaci :)
Plecak Michała był największy. Przez całą podróż nie odkryliśmy co on tam miał, poza trzema różnymi perfumami (każdy na inną okazję) oraz kolumną głośnikową JBL. W każdym razie ja zarzuciłem plecak z Decathlonu za 19 zł a Dominik plecak-gift z Orlen Maratonu.
Droga do centrum upłynęła w sekundę. No może mi i Dominikowi, bo Michał wlekł się z tyłu z 10 kilogramami na plecach :) Około 14:00 dotarliśmy pod wskazany adres (restauracja Golden Dragon), w pobliżu której Cornel - wuj Constantina - właściciela mieszkania, które zarezerwowaliśmy miał przekazać nam klucze. Zgodnie z umową zadzwoniłem do Cornela. Okazało się, że jest jeszcze w pracy i będzie za godzinę. W sumie to nie problem, bo tę godzinę poświęciliśmy na zwiedzanie Turku i wciągnięcie po burrito w knajpie meksykańskiej + wielka dolewka.
Opiliśmy się tak, że nie chciało nam się iść do sklepu po wodę na drogę. Pogoda była pochmurna. Temperatura około 10 stopni, a przed nami około 25 kilometrów w stronę naszego celu wraz w powrotem do cywilizacji.
Cornel przyjechał na skuterze kilka minut po 15-tej. Okazał się bardzo wesołym Rumunem w średnim wieku. Porozmawialiśmy sympatycznie przez kilka chwil. Okazało się, że to taki obieżyświat. Kilkanaście lat temu prowadził "interesy na Stadionie X-lecia w Warszawie" a teraz mieszka w Turku i spotyka się z dziewczyną z Sankt Petersburga :) Michał zostawił u niego swój 10-kilogramowy plecak, wzięliśmy klucze do naszego mieszkania i pobiegliśmy...
Nasz cel określiliśmy na podstawie śmiesznej nazwy. Była nim wyspa na końcu której stoi samotny wielki głaz otoczony morzem. Nazywa się Kukkarokivi.
Tak wygąda na Wikipedii zimą:
fot. Wikipedia |
Można na niego wejść kiedy morze jest zamarznięte. A kiedy nie jest - można popatrzeć z daleka i też będzie fajnie. Do tego Kukkarokivi leży na wyspie, której jeden z półwyspów nazywa się Kuuva Kuva. Powiedzcie sami, czy można znaleźć lepszy cel wyprawy niż Kukkarokivi na Kuuva Kuva?
Początek drogi między historycznym centrum Turku a wyspą przebiegał przez tereny przemysłowe. Nie było w tym nic magicznego ani ciekawego. Głównie magazyny przeładunkowe, gdzieniegdzie skracaliśmy trasę przebiegając przez nieczynne trakcie kolejowe.
W końcu dotarliśmy do mostu, za którym roztaczała się zupełnie inna kraina. Industrialne hale i wybetonowane place zniknęły, a w ich miejsce pojawiła się leśna ścieżka piesza.
Finlandia jest pełna ścieżek pieszo-rowerowych. Praktycznie wzdłuż KAŻDEJ drogi obok idzie ścieżka rowerowa. W tym przypadku po lewej stronie - rowerowa, a po prawej wyłącznie piesza - wijąca się czasem kilkaset metrów w bok od asfaltu.
W końcu Dominik znalazł swój kamień, usiadł na nim i udawał, że je czekoladę. To już taki symbol, na każdej wycieczce Dominik musi znaleźć swój pieniek albo kamień :)
Jeżeli dobrze pamiętam, to Finlandia zdecydowanie prowadzi w kategorii liczby zespołów death metalowych na 100 000 mieszkańców. Pamiętam przed laty jak Lordi wygrał festiwal Eurowizji i kompletnie nie zdziwił mnie numer na przystanku autobusowym (zdjęcie powyżej). Na autobus na przystanku 666 nie poczekałem, biegliśmy dalej w kierunku Kukkarokivi.
Biegnąc co chwila mijaliśmy drogowskazy w kierunku Kuuvy. Co dziwne Kuuva była wszędzie. W każdym kierunku. Wydaje mi się, że po prostu cały czas byliśmy w Kuuva Kuva!
Im dalej w kierunku krańca wyspy tym tereny robiły się dzikie. W którymś momencie zbiegliśmy do samego brzegu i ostatni fragment trasy pokonaliśmy wąską ścieżką między trzcinami a skałami. Dawno nikt tędy nie przebiegał, a ten kto był tutaj ostatni - raczej stad nie wrócił. Został po nim tylko but.
Po 25 kilometrach dotarliśmy do celu. Dla mnie ta chwila była mieszanką najróżniejszych przedziwnych emocji. To jest przecież mega absurdalne, aby lecieć do innego kraju i biec przez 25 kilometrów aby zobaczyć kamień w wodzie. Gdyby ktoś przed 2013 rokiem powiedział mi, że będę odnajdował fun w znajdowaniu takich celów jak Kukkarokivi i bieganiu z tymi Panami ze zdjęcia poniżej to bym się postukał w głowę. Ale siedząc na skałce i patrząc jak wygląda wielki kamlot w wodzie, gdzie jedynym kompanem poza Joszczim i Dagielem były sarny i łabędzie (w tym jeden martwy - jak na ojczyznę grupy Lordi przystało) ten kamień był dla mnie tak samo piękny na wieża Eiffla czy Sagrada Familia. Dlatego, że był celem. Dlatego, że do niego dotarłem. To jeden z moich biegowych siedmiu cudów świata :)
Dominik kąpał się w Zatoce Botnickiej i mówił, że była mało słona. |
Powrót tak naprawdę był już tylko odliczaniem. Lekko zmieniliśmy trasę i parę kilometrów pobiegliśmy innymi ścieżkami. Zaczęło dokuczać mi pragnienie, a pomysł picia wody z morza, choć poziom soli w tym miejscu Bałtyku jest minimalny, wydawał mi się głupi. Na google maps wypatrzyłem w pobliżu stację benzynową Neste. Nasza trasa biegła tuż obok. I kiedy już oczami wyobraźni widziałem jak wypijam zimną colę, prawdziwymi oczami zobaczyłem to:
Kuuva mać! To ma być stacja?! :)
Kuuva Kuva, trzeba jakoś wytrzymać z tym pragnieniem. Do cywilizacji mieliśmy około 10 kilometrów. Joszczak też już zaczął wyglądać nieciekawie więc poleciał przodem w tempie 4:30, a ja tradycyjnie na końcu kuśtykałem niemal dwa razy wolniej. Dominik gdzieś po środku wszedł w głęboką medytację ze swoimi sandałami. Ostatecznie i tak wszyscy spotkaliśmy się przy torach skąd razem potruchtaliśmy do Cornela po plecak Joszcziego.
* * *
W tym momencie bieg mógłby się skończyć z wynikiem 35-36 km. Ale do mieszkania mieliśmy jeszcze ponad 5 kilometrów. Specjalnie wybraliśmy miejscówkę jak najbliżej lotniska, aby następnego dnia w rozsądnym czasie dojść na samolot. Ale, że nikt z nas nie miał świadomości czy jest obok nas jakiś sklep ruszyliśmy na zakupy w pierwszym napotkanym K-Markecie po drodze.
Byłem do tego stopnia spragniony, że kiedy tylko kupiłem kilka razowych bułek, parę puszek piwa, jakiś serek i sok o wdzięcznej nazwie mehujuomat, stanąłem w drzwiach sklepu i obaliłem cały karton mehujuomatu ma miejscu na raz :)
Tymczasem Dominik przez 5 minut szukał drobnych przy kasie, bo nie chciał rozmieniać 20 euro :)
Nie ważne jak, ważne aby do przodu. I nie ważne, że jak debile szliśmy 5 kilometrów z siatkami a pod samym mieszkaniem mieliśmy identyczny sklep z identycznym zaopatrzeniem :)
Airbnb to fajna sprawa, praktycznie drugi raz w ciągu ostatniego miesiąca korzystałem z tej formy szukania noclegów. Mieszkanko bardzo przyjemne, a co najważniejsze - mimo, że w zwykłym bloku - była w nim sauna :)
Tak jak wczoraj napisałem pod galerią pierwszych zdjęć na FB. "Coś się grzeje i coś się chłodzi"
I to jest bardzo dobry moment, aby skończyć opowieść z tej wyprawy.
Łączny dystans biegu i marszu przekroczył 40 kilometrów. A trasa wyglądała tak:
Jutro napiszę szczegółowo o kosztach.
O, byłeś w moich "rodzinnych" stronach!!! Moja przygoda z bieganiem zaczęła się od truchtania po Raisio (cnetrum mapki) a pierwszy półmaraton w życiu pobiegłem po wyspie Ruissalo.
OdpowiedzUsuńTo może powiesz mi co to znaczy "kuuva" bo google translate nic nie mówi na ten temat :) Pozdrawiam!
UsuńKuuva to wioseczka na południowym cyplu wyspy Ruissalo...
OdpowiedzUsuń