poniedziałek, 2 października 2017

"Dwa błąkające się łosie" czyli relacja z Maratonu Puszczy Bydgoskiej


Ta jesień miała wyglądać zupełnie inaczej. Miałem być szczupły i w pełni formy :) Marzenia pozostały tylko marzeniami, ale nie oznacza to przecież, że mam odpuszczać sobie drobnych perwersyjnych przyjemności. Jedną z nich był wczorajszy start w Maratonie Puszczy Bydgoskiej. Na ten bieg zapisałem się bardzo dawno temu, a zrobiłem to z kilku prostych powodów:
  • szukałem startu na 2 tygodnie przed Łemkowyną jako ostatnie większe przetarcie,
  • ten bieg był blisko - 170 km ode mnie, nie trzeba było jechać poprzedniego dnia i szukać noclegów, tylko wystarczyło wstać o 5 rano i w 2 godziny dotrzeć na start prostą i pustą  A1
  • opłata była bardzo rozsądna, jeżeli się nie mylę to 50 zł w pierwszym terminie (Dominik płacił)
  • do wyboru były trzy trasy: 21, 42 i 60 km - decyzję, którą się biegnie można było podjąć na trasie, bo opłata była taka sama dla każdej z nich
  • bieg był w 99% po lasach, po terenach Puszczy Bydgoskiej.

Kiedy w sobotę rano, gdzieś między 5:30 a 6:00 rano sunąłem razem z Dominikiem A1 na południe i podziwialiśmy wschód słońca nad Tczewem zapytałem się:

- Dominik, Ty jesteś z Bydgoszczy, powiedz mi, czy ta trasa jest łatwa czy trudna?
- No co Ty! Łatwizna, tylko jeden pagórek - odpowiedział.

Kilka godzin później miałem okazję przekonać się jak bardzo kłamał...

Zanim przejdę do chronologicznego opisu wydarzeń na biegu chcę wytłumaczyć się jeszcze z użytego na początku wstępu sformułowania, że taki start to perwersyjna przyjemność:

Mam na myśli stan, którego doświadcza każdy z nas, kto wymęczy swoje ciało na krawędzi padnięcia na ryj w runo leśne lub błoto. Dla jednych jest to maraton poniżej 2,5 godziny, a dla innych po prostu jego ukończenie, choćby w połowie marszem. Ja ważę aktualnie jakieś 25 kg więcej niż za czasów kiedy mogłem nieustannie, bez chwili przerwy biec 6 godzin, a z krótkimi przerwami mogło to być dwa czy trzy razy tyle. Nie biegam regularnie od kwietnia, obraziłem się na bieganie w pewnym sensie :) Jeździłem na rowerze, ale to były jazdy nie dla przyjemności, a po to aby dotrzeć do pracy. Mam karnet na siłownię, ale siłownia jest strrrrraaaaasznie nudna. Wychodzi na to, że bieganie mimo, że się obraziłem na nie, leży mi najbardziej. Żadnego innego sportu nie uprawiałem regularnie przez 5 lat... A biegi długodystansowe są jak forma fizycznego spełnienia, jak uwolnienie przyjemności. Nawet jeżeli przybiegasz przedostatni, ale spędzasz na trasie 6 i pół godziny, do połowy biegnąc, a drugą połowę idąc przez las - dochodzi do Ciebie, że jedynym ewentualnym problemem jest tylko i wyłącznie nałożenie Twojego wyniku na pewną skalę. Bez tej skali pozostaje najczystsze zmęczenie a po nim kilkanaście godzin przyjemności, której nie sposób otrzymać w żaden inny sposób. Zadawać sobie ból, aby sycić się potem rozkoszą to jest perwersja. I nawet wbrew napisowi zawieszonemu tuż przed metą - to jest bardzo logiczne.



Mamy potrzebę oddychania, potrzebę jedzenia, potrzebę prokreacji i potrzebę podjęcia wyzwania. To jest jedna z elementarnych, fizjologicznych potrzeb człowieka.

Tak więc kierowany fizjologiczną potrzebą znalazłem się w niedzielę o 5:30 rano w samochodzie jadącym A1 w kierunku Bydgoszczy.


To ja Andrzej!


Droga była czystą przyjemnością. Nikt normalny o tej porze nie jeździ w niedzielę. Mogłem włączyć tempomat i pozwolić nogom odpoczywać. Z drugiej strony świadomość, że trzeba będzie w ten naprawdę miło zapowiadający się poranek wyjść z ciepłego samochodu, ubrać się w obcisłe gacie i truchtać pół dnia przez las nie była miła...

Na miejsce dojechaliśmy godzinę przed startem. Zaparkowaliśmy 200 metrów przez Barem pod Kogutem, wokół którego rozpościerało się "miasteczko biegowe". Dominik powiedział, że ten bar stoi tutaj od początku lat 90-tych a może i dłużej. Dla niego stoi tutaj od zawsze... Odebraliśmy pakiety. W środku było trochę ulotek, chip, baton, buffka oraz numer imienny. Mi przypadło piękne imię Andrzej!! Trochę się zmartwiłem, że musiałem go wymienić na Tomasza, bo ten ma imieniny dopiero w marcu i nigdy nie są one tak huczne jak listopadowe Andrzejki :) No ale cóż, znajdą się inne okazje.

Pierwsza pętla

W zeszłym roku było inaczej. Podobno kręciło się takie same pętle po lesie. Dwie dla półmaratonu, cztery dla maratonu i sześć dla ultra 60. Tym razem trasa była znacznie ciekawsza. Pierwsza pętla była wspólna dla wszystkich i biegła po drugiej stronie ulicy. Po jej zakończeniu można było wybrać, czy 21 km (de facto 23 km) to dość, czy lecimy drugą, ale kompletnie inną pętlę po przeciwnej stronie drogi. Dzięki temu można było zrobić maraton (de facto 44,5 km) i biegać cały czas nową trasą. Dopiero decyzja o zrobieniu ultra 60 (de facto 66 km) zmuszała zawodnika to pokonania drugi raz drugiej pętli.


Na starcie stanęło około 300 osób. Strasznie nie lubię startów, bo mimo, że staram się ustawić przy końcu zawsze się zdarzy, że ktoś stanie jeszcze dalej niż ja, albo spóźniony wyskoczy z krzaków i podczas wszystkich zwężeń będę czuł czyjś zniecierpliwiony oddech na plecach. Przez pierwsze 2-3 kilometry biegłem śpiewając sobie w głowie piosenkę Krzysztofa Materny pastiszującego Opole 1992. Że nienawidzę biegania, nienawidzę pierwszych kilometrów i nienawidzę wszystkiego. I pluję na las... Na szczęście po 3 km wszyscy mnie wyprzedzili i spokojnie mogłem biec sam z tyłu :)

Biorąc poprawkę na niewielkie pagórki, które miały być od czasu do czasu na trasie (według Dominika) chciałem utrzymać tempo 7:30-8:00 min/km. Przebiegliśmy asfaltowy most i znaleźliśmy się po drugiej stronie drogi. I NAGLE górka. Normalnie taka sama jak te co większe na zielonym szlaku w TPK! Jakoś mnie to nie zdziwiło, ale kiedy trzy razy na tę górkę wbiegliśmy i zbiegliśmy wszystkimi dostępnymi ścieżkami doszło to do mnie, że Dominik chyba nie widział o czym mówi... a jeżeli trasa będzie dalej tak wyglądać to łącze przewyższenie może przekroczyć 1000 metrów. 


Po serii górek i parowów pierwsza pętla kończyła się jednak długim wypłaszczeniem. To tam przestałem truchtać i zacząłem przechodzić do gallaway'a. Jak widać ~15 km to dla mnie na chwilę obecną maksimum biegu ciągłego :)

Po pierwszej pętli byłem jednak oszołomiony klimatem jaki panuje w Puszczy Bydgoskiej. Na pewno duży wpływ miała na to pogoda - idealna dla biegaczy. Począwszy od 3-4 stopni o poranku, świecące słońce sprawiło do doszła do 15-17 stopni. Bez deszczu, bez wiatru i tylko łosi było brak. Schowały się gdzieś w głębi.

Druga pętla

23 kilometry zrobiłem w 2 godziny i 56 minut. Dość wolno, ale wciąż na tyle aby dać radę pokonać wszystkie 3 pętle w limicie. (9 godzin na 66 km). Panowie na rozstaju dróg chcieli mi wręczyć medal za ukończenie półmaratonu, ale dyskretnie pokazałem im palcem lewej ręki, że ja tutaj skręcam i biegnę dalej. Na punkcie wziąłem banana, kubek z wodą i postanowiłem przez kilometr tylko iść i trochę odpocząć.

Szedłem tak i nawet zacząłem się zastanawiać czy mam jakąś siatkę ze sobą, bo kilka prawdziwków widziałem z linii ścieżki. Przy jednym się nawet zatrzymałem, ab sprawdzić czy to na pewno ten najbardziej szlachetny z grzybów, czy coś mi się przywidziało. To był on - prawdziwek. Nie miałem siatki, więc zostawiłem go na miejscu, niech kto inny go znajdzie.


Szlak był oznaczony perfekcyjnie. Poza taśmami, które były rozciągnięte na wszystkich skrzyżowaniach trasa była przede wszystkim oznaczona znakami namalowanymi na drzewach. Trochę przypomina mi to oznaczenia Sudeckiej 100-ki, gdzie także jest trwałe oznakowanie. Na taki bieg można przyjechać nie tylko 1 października, można to zrobić kiedykolwiek, można wsiąść w samochód z kumplami, pojechać do Puszczy Bydgoskiej i przebiec treningowo oficjalną trasę biegu. Zgubić się naprawdę trudno. Mi się to nie udało mimo, że przez 80% biegu pokonałem go sam nie widząc nikogo przed sobą.

Kiedy po kilometrze marszu postanowiłem przejść do truchtu po kilkuset metrach zaczęło mnie znów coś ciągnąć w biodrze. Ostatni raz poczułem podobny symptom po 44 kilometrach biegu dookoła Jezioraka. Wtedy próba dalszego biegu skończyła się co prawda pokonaniem pozostałych 26 km ale w efekcie na kilku tygodniach całkowitego wyłączenia z aktywności fizycznej. No cóż... kilka razy dla zabawy puściłem nogi i poleciałem w dół tych parowów jak bizon preriowy i są efekty. 


Odpuściłem w tym momencie jakąkolwiek walkę o wyjście na trzecie kółko i postanowiłem, że dotrę do mety z 45-cioma kilometrami na liczniku i też będzie dobrze.  Na kolejnym punkcie zatrzymałem się na chwilę dłużej, zjadłem drożdżówkę, popiłem wodę i izotonik i wymaszerowałem na ostatnie 7 kilometrów.

W głowie kotłowały mi się najróżniejsze emocje, począwszy od tych skrajnie negatywnych rozwiązań, które urealniały mi, że 13 godzin na 67 kilometrów Łemkowyny za 2 tygodnie to także będzie dla mnie za mało. I że będę pierwszym na świecie człowiekiem, któremu się uda przepisać pakiet na Łemko, a każdy kto śledzi forum Ultrarunning Polska dobrze wie, że to byłoby osiągnięciem porównywalnym ze zwycięstwem Bartka Gorczycy na Łemko 150.

Z drugiej strony coraz bardziej dopadała mnie tzw. "euforia przed metą". Noga jakby mniej bolała i nawet kilka razy zmotywowałem się do truchtu. W szczególności przy punkcie dopingującym na przedostatnim zakręcie. Po prostu nie mogłem odmówić i musiałem trochę potruchtać. Nawet jak ich minąłem to 200 metrów dalej wciąż mnie obserwowali i trąbili kiedy zacząłem iść :)

Przed metą zrobiłem sobie jeszcze jedno selfie na pamiątkę.


I dotarłem w czasie 6 godzin 30 minut. Zająłem przedostatnie miejsce na tym dystansie, ale to przecież tylko kwestia nałożenia odpowiedniej skali :)

Byłem mega szczęśliwy, że byłem tutaj, że dałem z siebie dość dużo, że nogi bolały, po chwili odpoczynku na pieńku ciężko było wstać, że ktoś poczęstował mnie kulką mocy, ktoś podał wodę a na koniec zjadłem talerz pysznej grochówki. I to takiej gotowanej na prawdziwym ogniu! Takie rzeczy tylko w biegach po Puszczy :)


Byłem mega szczęśliwy, że wziąłem udział w biegu, który jest tworzony przez pasjonatów. W biegu mimo wszystko niszowym, ale pełnym serca i pomocy ludzi, którzy pomagali w jego stworzeniu. Mimo moich początkowych depresyjnych stanów bardzo szybko poczułem się tutaj bardzo serdecznie, a moje stany zamieniły się pełną "ekstazę ultrasa".


Po talerzu grochówki i odpoczynku na ławeczce poszedłem zorientować się co się dzieje z Dominikiem. Kiedy spojrzałem w systemie na jego międzyczasy przeraziłem się, że Dominik między 44 km a 54 km posuwał się w średnim tempie 11 min/km.

- "Pewnie nie wziął dość picia" - pomyślałem

W końcu, po 8,5 godzinach Dominik dotarł na metę, lekkim, trochę babskim truchtem :)


Pytam się co się stało. Dominik na to:

-"Wiesz... puszka 0,33 litra coli na ponad 8 godzin biegu to za mało. Następnym razem napełnię bukłak wodą. Gdyby nie przypadkiem spotkany kolega Marcin na trasie, który poratował mnie łykiem wody chyba bym dzwonił po karetkę"

Jakoś mnie to nie dziwi. Dominik nigdy nie bierze wody na biegi, bo uważa, że nie potrzebuje pić i napije się na mecie. Zapytałem się go czy ma jakieś przemyślenia i czy mogę to nagrać :)


Powiedział co wiedział, poszedł kupić sobie piwo, a od organizatorów dostał jeszcze wielkiego wegeburgera.

Zrobiliśmy jeszcze wspólne zdjęcie na pożegnanie i ruszyliśmy w drogę powrotną.



Teoretycznie nastawialiśmy się jeszcze na jakąś wielką pizzę w Bydgoszczy, ale obaj byliśmy tak najedzeni, że zostawiliśmy tę przyjemność na następny raz. Pewnie na kolejny rok, bo nie widzę innego rozwiązania jak ponownie zapisać się na ten bieg :) I weźmiemy ze sobą Joszczaka.

Podsumowując:
  • fantastyczny kameralny bieg robiony przez ludzi z potrzeby serca (żadnych wodotrysków, żadnych popisówek, ale wszystko to co trzeba)
  • rewelacyjna, zaskakująca leśna trasa (w Bydgoszczy mają tyle górek?) 
  • tanie, uczciwe wpisowe
  • bardzo dobre, wyważone oznakowanie (znaki namalowane na drzewach, tak jak oznaczenia szlaków, zamiast kilometrów plastikowych taśm)

Szkoda tylko, że Dominik i ja przygotowaliśmy się do tego biegu pod kątem treningu czy spakowania się jak te dwa łosie dyndające na naszych szyjach :)

10 komentarzy:

  1. Chyba widziałem Was chłopaki na starcie :). Staliście tuż za mną (gościem w oczoje**ej, pomarańczowej kurtce).
    Bardzo fajny opis biegu. Podzielam opinię - super atmosfera, super trasa. Jak będziecie jechać za rok to dajcie znać, może się zgadamy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podkoloryzowałeś trochę Tomku ;) Piłem regularnie na punktach odżywczych, a zjazd miałem po pokonaniu maratonu, gdy przesłodziłem się izotonikiem i nie mogąc przełknąć więcej płynów pomyślałem, że napiję się za 10km. Tymczasem jak napisałeś: było już kilkanaście stopni ciepła i żadnej chmurki, a nie 3-4 stopnie jak o poranku, więc po kilku km między 44-54 gdzie był punkt odżywczy słońce mnie pokonało (jeszcze raz dzięki Marcin za te kilka łyków wody i w ogóle miło spędzony czas na konwersacji).

    Na punkcie odżywczym wypiłem wodę, wlałem zapas do bidonu i z każdym kilometrem odzyskiwałem siły. Miałem też przyjemność kilka razy wyminąć się z Hanką Sypniewską, którą przy okazji pozdrawiam. Widzieliśmy się przelotem na kilku biegach, ale dopiero w puszczy była okazja trochę porozmawiać.

    A sam bieg był bardzo miłą niespodzianką. Kilkanaście lat jeździłem z rodzicami na grzyby do tych lasów, jeździło się rowerem na plażę do Piecek, ale nie pamiętałem, że jest tam tyle stromych pagórków. No i ta atmosfera na mecie, uśmiechnięci wolontariusze; również chcę tam wrócić za rok :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dominik, ale Twój własny ekwipunek składał się z 0,33 coli. Oczywiście nie przeczę, że piłeś na punktach, ale w pewnym sensie dostałeś nauczkę. Ja miałem niewiele wiecej bo 0,7 swojego picia (jaka ładna okrągła liczba) ale to ponad dwa razy tyle co Ty.

      Usuń
    2. Miałem bidon 1l z chudego, tylko nie chciało mi się go napełniać, bo wydawało się, że punkt odżywczy co 10km wystarczy. Nie wystarczył :) Jak tylko dobiłem do ostatniego punktu, napełniłem ten bidon i widać go w mojej dłoni (już opróżniony) jak dobiegłem do mety.

      Usuń
    3. Dominik, obiecałeś, że będziesz brał wodę. Mam to załapane na filmie. Nie wycofuj sie rakiem z deklaracji.

      Usuń
  3. Hej! A jak oceniłbyś trudność trasy? Np. w skali od 1 do 10 (może być z połówkami) i porównując do tras, którymi biegałeś (ścieżki TPK, Maraton Wigry, biegi górskie, itd.)? Tak na szybko, na luzie i bez większej analizy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W każdym z tych wymienionych biegów byłem w innej formie fizycznej i ciężko jest przez to o obiektywne opinie. Puszcza na pewno jest trudniejsza niż Wigry - Wigry są piękne i po scieżkach dookoła jeziora, ale nie wpadasz w takie parowy. Można powiedzieć, że Puszcza jest porównywala do TPK. Zestawiajac z TUTEM w TUCIE trasa składa się z dłuższych sekwencji, dłużej pod górke, dłużej z górki. Tutaj jest większa zmienność. Podbiegów (poza drugą połową pierwszej pętli) jest więcej. Taki trochę rollercoaster. Jednak trudnością bym zestawił obie trasy ze sobą.

      Biegi górskie to jednak co innego. Tam idziesz do góry po kilka kilometrów, a podejścia są takie, że musisz się zatrzymać i szukać serca w krzakach, bo gdzieś wyskoczyło.

      Jeżeli chodzi o numerek, to musiałbym trochę pomyśleć i stworzyć skalę.

      Usuń
  4. Dzięki za odpowiedź :)

    Pytałem w zasadzie z dwóch powodów:
    1. jestem ciekaw jak trasa w Puszczy wygląda na tle innych biegów pod względem trudności;
    2. zastanawiam się czy okazjonalne treningi w Puszczy wystarczą, żeby się dobrze przygotować do debiutu w jakimś górskim ultra.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękujemy że dobrze się u nas bawiłeś i widzimy się za rok.��

    OdpowiedzUsuń
  6. Fajna relacja. dopiero teraz ją widzę.
    cieszę się ze wam się podobało
    Miło WAs było gościć :)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy