Nigdy wcześniej nie spędziłem wakacji dwa razy w tym samym miejscu. Za każdym razem, choćby były to najpiękniejsze zakątki Krutyni czy Wigier wybieram inne miejsce na spędzenie kilku wolnych dni. Do tej pory wydawało mi się, że życie jest za krótkie, aby dwa razy jeździć do tego samego miejsca. W tym roku jednak zmieniłem swoje rutynowe zachowania i po raz drugi z rzędu, na tydzień zameldowałem się z całą rodziną w Ujsołach. Dodatkowo wyciągnąłem Kamila, dla którego miał to być debiut w górskim ultra.
To miejsce całkowicie potrafi zresetować głowę. Komputer, który wziąłem ze sobą aby chociaż raz dziennie kontrolnie zalogować się do poczty leżał przez cały urlop na półce i zbierał kurz. Nawet facebooka odpalałem od niechcenia i to tylko wtedy jak Michał albo Dominik coś pisał... Beskid Żywiecki to miejsce, gdzie analogowe rozrywki całkowicie wygrywają z cyfrowym światem. Bo cóż takiego mogłoby wygrać z rodzinną wyprawą na Rysiankę z 2-latkiem na rękach? :) Albo z kąpielami w 110 metrowym basenie na Glince. Bez Glinki byłoby kiepsko - w tym roku do samego piątku przed biegiem pogoda trzymała na poziomie 32-33 stopni, a chwilami bywało i 35 stopni w cieniu.
Część druga - biegowa
Kiedy obudziłem się o 2:45, trzy kwadranse przed odjazdem busika z Ujsoł do Rajczy, zerknąłem po raz ostatni na prognozę pogody. Temperatura na szczęście miała spaść o kilkanaście stopni względem upałów z zeszłych dni do znośnych 18-20 stopni i miało nie padać. Ewentualnie jakaś drobna mżawka. Długo zastanawiałem się czy brać ze sobą kurtkę przeciwdeszczową... Kilka razy wkładałem i wyjmowałem ją z plecaka. Ostatecznie przekonałem się tym, że nie mam torebki strunowej na komórkę i jakby zaczęło padać a ja bym się nie zabezpieczył kurtką - przemókłby mój telefon.
O 3:10 wciąż było parno. Z naszego domku do miejsc gdzie odchodził busik do Rajczy mieliśmy kilkaset metrów. Wszystko poszło sprawnie i kilka minut przed 4-tą staliśmy na dworcu PKS w Rajczy razem z kilkuset innymi biegaczami.
- "Mamy nowe doniesienia pogodowe, zmieniło się i podobno będzie padać około 9-tej" - powiedział Krzysiek Dołęgowski przez megafon.
W sumie czemu nie. Wolę chyba deszcz niż duszącą parną pogodę. Rok temu padało przez cały bieg i w sumie było fajnie. Jedyne w czym mi przeszkadzało to w tym, że poza ścieżką przed własnymi nogami - jakiekolwiek widoki były niedostępne. A jak pięknie potrafi być tam u góry widziałem już kilka razy, albo z wycieczki na Halę Lipowską albo dzień wcześniej z podwórka sołtysowej z Sobolówki, do której podjechaliśmy (na jedynce, inaczej się nie dało) po oscypki i mleko prosto do krowy.
Zanim nastąpił sygnał do startu (opóźniony o parę minut przez przejeżdżający pociąg) jeszcze raz ułożyłem sobie w głowie po co tutaj jestem i co chcę osiągnąć:
- Jestem tutaj, bo rok temu zaraziłem się bakcylem Beskidu Żywieckiego, a Chudy Wawrzyniec to idealna okazja, aby tu przyjechać.
- Jestem jakieś 10 kg cięższy niż rok temu, kiedy też najlżejszy nie byłem.
- Od trzech miesięcy nie biegam, nie chcę zrobić sobie krzywdy i innymi formami aktywności staram się zejść do dwóch cyfr aby aktywnie powrócić do biegania, ale.... na Chudego zapisałem się zimą, kiedy miałem nadzieję, że latem będę "nowy ja" ;)
- Chudy pozwala zmieścić się w limitach idąc, to taki był mój cel - przejść ten bieg.
- Być może znajdą się tacy, którym nie bardzo będzie pasować, że ktoś taki jak ja będzie się obnosił z tym, że skończył "bieg" nie biegnąć, ale naprawdę uwierzcie mi: nie zmierzałem się ociągać. Dla mnie pokonanie takiego dystansu lekkim truchtem i szybkim marszem to wysiłek często o wiele większy niż zawodników z topu biegnących na luzie.
Wystartowaliśmy.
Ustawiłem się na samym końcu i postanowiłem szybkim krokiem iść tym leciutko wznoszącym się asfaltem. Wytrzymałem kilkanaście sekund, a może kilka minut. Zaraz za mną jechał samochód strażacki patrolujący koniec wyścigu. Jakoś strasznie głupio mi się zrobiło, że po nocy męczę strażaków swoim marszem i zacząłem lekko truchtać. Udało mi się wyprzedzić z 10-15 osób i zostawić samochód strażacki kilka zakrętów za mną.
Gdzieś tak w połowie asfaltu zaczęło już padać na tyle, że wyjąłem moją zieloną kurtkę przeciwdeszczową. Kilka minut później znów ją zdjąłem, a potem założyłem. Deszcz jakby nie mógł się zdecydować czy ma mniej czy bardziej padać. Zupełnie jak rok temu. Ale na pierwszym podejściu na Rachowiec rozpadało się już na dobre. Totalne urwanie chmury. I do tego gigantyczna burza. Niebo co chwila rozbłyskało a uszy wypełniał trzask piorunów. W tej ścianie wody, odliczając za każdym razem deltę czasu między błyskiem a grzmotem doszedłem do wyciągu na szczycie Rachowca. Czy czasem nie jest tak, że metal przyciąga pioruny? Miałem nie biec, ale nie strach był silniejszy i potruchtałem z górki aby jak najszybciej uciec spod tego żelastwa.
Pierwszy punkt na zbiegu z Rachowca minąłem po 1h50min. Tutaj należało się zameldować po maksymalnie 2h30min. Kolejne limity praktycznie przestały mnie interesować, bo były tak luźne, że idąc ścieżką musiałbym robić sobie godzinne drzemki na każdym szczycie aby zostać zdjętym przed metą. W założeniu miałem się trochę spocić na podejściach, a na zejściach podziwiać widoki. Tymczasem deszcz ani o kroplę nie odpuszczał. Rozpoczynając podejście na Kikulę odległość od szczytu mierzyłem nie na mapie ani gpsie, ale poprzez szerokość i głębokość strumienia, którym szedłem do góry, a który kiedyś był ścieżką. Woda przelewała się przez buty, nie było już najmniejszego sensu omijać kałuż. A kiedy strumień stawał się niewielki - oznaczało to nie, że przestaje padać, ale że szczyt jest tuż tuż.
Wejście na Wielką Raczę strasznie mnie wymęczyło. Nie wiem czy dlatego, że jest to najcięższe podejście na trasie 50+ czy dlatego, że ułożyłem sobie w głowie rok temu, że jest to ciężkie podejście i w to uwierzyłem. Na stole przed schroniskiem ktoś zostawił niedopitą colę. Mógł ją wyrzucić do śmieci, ale ciężej by mi ją było wygrzebać ze śmietnika. Bardzo dziękuję z ten dar. Wypiłem kilka łyków i zostawiłem resztę na stole dla kolejnych piechurów.
Rok temu w tym miejscu zostawił mnie Michał. Dał mi swoje kijki i poleciał przodem. Przyznam, że trochę mi go brakowało w tym roku. Do tego momentu moja głowa wyciągała ze swojego archiwum nasze dialogi w konkretnych miejscach, które znów mijałem. A teraz, za Wielką Raczą mojego wirtualnego przyjaciela już nie było i musiałem pobiec dalej sam.
W trakcie marszu na Jaworzynę przewróciło się drzewo. Jakieś 50 metrów na mną. Za bardzo się tym nie przejąłem. Prawdę mówiąc, ulżyło mi, że to tylko drzewo spadło na ścieżkę a nie na przykład niedźwiedzica!
W bufecie nie siedziałem za długo. Uzupełniłem tylko izo w bukłaku, wypiłem herbatę, zjadłem drożdżówkę i poleciałem dalej. Podejście na Wielką Rycerzową jest dla mnie najciekawszym fragmentem biegu 50+. Jest trochę techniczne, trochę trzeba się powspinać i mocniej oprzeć na kijkach albo złapać drzewa. Czas płynie szybko i szybko jesteś na szczycie.
Na rozdrożu tras wziąłem czerwoną opaskę 50+. Nie miałem wyboru. Było już po 13-tej, a tylko do południa można wybierać czy biegnie się 50+ czy 80+. Szczerze mówiąc było mi trochę smutno, że nie zdecydowałem się zrobić dłuższej trasy rok temu, kiedy jeszcze mogłem. Myślę, że gdyby "inaczej zaplanować poprzedni wieczór" to byłaby szansa rok temu :)
Przede mną została ostatnia, szósta góra tego dnia - Muńcuł. Pamiętam, że strasznie mnie denerwował rok temu. Nie chciał się skończyć, ciągle mamił kolejną obietnicą szczytu, za którym było kolejne podejście. Muńcuł nic się nie zmienił przez ten rok. Znów dałem się nabrać, znów rzuciłem kilka przekleństw. W końcu droga zaczęła opadać. Deszcz jakby ustał, ale po wyślizganej ścieżce ciężko było truchtać, choć kilka razy próbowałem.
Kiedy biegłem już chodnikiem w Ujsołach i do mety było kilkaset metrów poczułem jak zakręciła mi się łza w oku. Nie jest to mój pierwszy bieg, aby tak reagować. Nie zrobiłem nic nadzwyczajnego. Na trasie wyprzedziłem ledwie 20 osób. Skąd więc taka reakcja? Ja tylko zmierzyłem siły na zamiary, nie byłem w stanie biec szybciej, więc ten bieg przeszedłem. W pewnym sensie zrealizowałem swój cel.
Na mostek wbiegły moje dwie córki, chciałem konsekwentnie iść do samego końca, ale kiedy usłyszałem
- No tato! Weź nie idź! Biegnij, biegnij!
Co miałem zrobić? Zacząłem truchtać :) Tuż za metą po 11 godzinach i 50 minutach dostałem uścisk dłoni od Krzyśka Dołęgowskiego. To cenniejsze niż jakikolwiek niepotrzebny kawałek metalu. Poza córkami czekała na mnie też żona z synem. Jakiś fotograf ustawił nas do zdjęcia i zrobił pamiątkową rodzinną fotkę. Niestety nigdzie nie mogę jej znaleźć... Szkoda.
Podsumowanie.
- Uwielbiam takie miejsca jak Ujsoły. Po raz kolejny bieg był dodatkiem do tygodniowych wakacji. Jest tutaj wszystko co trzeba, mikroklimat małej wsi, z piątkowym rynkiem, oscypkami i mlekiem od krowy u sołtysowej. Z drugiej strony zupełnie nie rozumiem fenomenu takiej Wisły leżącej 40 kilometrów dalej. W niedzielę wyglądała jak mrowisko z molochem Gołębiewski ja szczycie. Zobaczyliśmy tylko skocznię Adama Małysza i zmykaliśmy ponownie w kierunku Milówki, Rajczy i Ujsół.
- Kamil dobiegł 1,5 godziny przede mną. Pierwsze słowa jakie powiedział na mecie było "nigdy więcej!" Skąd my to znamy? :)) Każdy tak mówi, ale potem mu przechodzi :)
- Skoro już zabukowałem wakacje na 2018 w Ujsołach będę musiał pobiec też Wawrzyńca. Może uda się przebiec 80 km? I może w końcu zobaczę jak wygląda ta trasa przy bez ściany deszczu? :)
Skomentuję sam sobie, bo znalazłem to zdjęcie, gdzie jesteśmy całą rodziną. W jednym z ostatnich akapitów napisałem __JAKIŚ FOTOGRAF__ ... Otóż co 50 km po górach robi z człowiekiem?? Tym "jakimś fotografem" był Piotr Dymus :) Niektórzy całe życie marzą aby dostać się do galerii Dymusa, a tutaj mój syn, którego całe górskie doświadczenia to bycie 2 raz wniesionym na Rysiankę jest u Dymusa :D
OdpowiedzUsuńprzebyłeś podobną drogę jak ja 4 lata temu :D
OdpowiedzUsuńnadal mnie ciągnie w te góry
gratuluję
http://amatorka-com.blogspot.com/2013/08/chudy-wawrzyniec-2013.html