środa, 31 stycznia 2018

Running with Depeche Mode part II

Kilka dni rozpocząłem ultramaraton na raty z Depeche Mode w słuchawkach. Celem jest przesłuchanie wszystkich 14 studyjnych płyt podczas biegania. Limity czasu też obowiązują, bo postanowiłem ukończyć to wyzwanie do 11 lutego, czyli koncertu Depeche Mode w Ergo Arenie w Gdańsku. Teoretycznie to sporo czasu, ale... przez tydzień będę z dzieciakami na feriach w górach i kompletnie nie wiem ile wolnego czasu pozostanie mi dla siebie :)


Pierwszy wpis: Running with Depeche Mode part I opisywał pierwsze 4 studyjne płyty DM. Ale odpoczynek nie był zbyt długi i dziś znów korzystając z krótkiej przerwy między pracą a domowymi obowiązkami pozwoliłem sobie na jedną płytę około 15-tej

5. Black Celebration [1986]


Poniedziałek, 29 stycznia. Pogoda była bardzo wietrzna, zacinał deszcz, ale było całkiem ciepło jak na końcówkę stycznia. 9 stopni na plusie. Na poważnie zastanawiałem się czy bluza jest potrzebna, bo wiosną czy jesienią przy takich temperaturach biega się na krótko. No ale ten zacinający wiatr z deszczem sprawił, że zdecydowałem tylko dół zostawić na krótko, a bluzę jednak wziąłem.

Z Black Celebration na początku miałem pewien problem. Taki, że po prostu zbyt dobrze znam tę płytę. Kiedy dwa lata temu odkopałem ją po długich latach nieobecności w moim muzycznym świecie posłuchałem jej z 20-30 razy. Przy ilościach płyt jakich słucham to jest naprawdę wydarzenie, ale po prostu nie mogłem przestać. Uważam ten krążek za dzieło absolutnie wybitne. Koncept album, który zahacza o wszystko co najpiękniejsze w muzyce spod znaku 4AD, która w równoległych czasach do Black Celebration wznosiła się na swoje wyżyny. Depeche Mode zrobili płytę równą, ale bez żadnego hitu na miarę singli z poprzedniczki. To świadczy o bezkompromisowości zespołu, a ta cecha (lub przywilej?) przypisana jest tylko dla największych.

Tradycyjnie chciałbym wyróżnić jeden utwór, który na ostatnich metrach przed domem postanowiłem sobie powtórzyć. Padło na Here is the House, choć na tak równym albumie mogło to być cokolwiek innego.

Podsumowanie: 6,4 km i 44 min truchtu

6. Music For The Masses [1987]


Poniedziałek, 29 stycznia, godzina 20. Strasznie mnie ciekawiła ta płyta, więc mimo, ze biegałem już dzisiaj wymknąłem się z domu jeszcze na 40 minut. Wiatr się wzmógł, więc biegałem kilka razy tam i z powrotem po 500 metrowym łączniku między zbiornikami w jarze dodatkowo osłoniętym drzewami.

O ile jej poprzedniczkę czyli Black Celebration znam z dokładnością do co nuty, to Music For The Masses nigdy nie eksplorowałem z taką wnikliwością. Mogę nawet powiedzieć, że poza tymi oczywistymi utworami jak Never Let Me Down Again, Little 15, Behind the Weel i Strangelove reszta była dla mnie jakby dziewicza (czyli kiedyś dawno temu słuchałem, ale zapomniałem jak to było i wyparłem ze świadomości). W tym kontekście słowa z artykułu Tomka Beksińskiego sprzed prawie 30 lat brzmią co najmniej intrygująco: "Black Celebration to najwyraźniej brudnopis Music For The Masses, gdzie chłopcy poszli na całość, uzyskując niezwykłą swobodę w tworzeniu różnych nastrojów, a także próbując wykroczyć poza dotychczas wyznaczone granice"

Ta płyta jest perfekcyjna. Kolejny album na najwyższym możliwym poziomie i kolejny, gdzie zespół idzie krok dalej, poszukuje, zmienia, zaskakuje. Przeboje doskonale komponują się z piosenkami, które nie zostały wypuszczone na singlach, a finałowy Pimpf sprawił, że aż przeszedłem do marszu aby nie zakłócić odbioru ani jednej nuty z tego nietypowego, "orkiestrowego"  utworu.

Podsumowanie: 5,4 km i 44 min truchtu


7. Violator [1990]


Środa, 31 stycznia. Kolejny dzień kiedy wieczorem padał deszcz. Kolejny dzień kiedy mogłem sobie bez wyrzutów sumienia odmówić biegania, w końcu dopiero co wróciłem z basenu... Ale coś mnie ciągnęło w te ciemne krzaki przy zbiornikach. Mimo tego, że padał deszcz i wciąż jeszcze trochę wiało. A może właśnie dlatego? Może taka pogoda pasuje nie tylko do szwedzkiego kryminału, ale też do słuchania płyty o tytule... Violator?

Ten album zamyka pewien okres w mojej świadomości Depeche Mode. To nie jest już zespół, który wydawał płyty kiedyś dawno temu, w czasach, które pamiętam jak przez mgłę, ale stał się zespołem mi współczesnym. Violator to pierwsza płyta, którą poznałem w całości wtedy, kiedy została wydana. Wciąż doskonale pamiętam kiedy w telewizji zaczął być w skali masowej emitowany videoclip do Enjoy the Silence. Doskonale pamiętam jak z chłopaki na osiedlu pokładali się ze śmiechu śpiewając zamiast "All I ever needed" ---> "Twoje gnidy". Jeden nawet napisał sobie długopisem na plecaku "DEPESZ MOB" :) Serio, tak było, przysięgam, pamiętam nawet nazwisko i wiem co teraz robi ten mój kolega z podstawówki, ale oszczędzę mu wstydu i zachowam to dla siebie :)

W 1990 roku Depeche Mode stał się elementem popkultury na wsi. W mieście być może nastąpiło to wcześniej, ale dopiero po wydaniu Violatora Depeche Mode wszedł pod strzechy moich sąsiadów.

Nie traktowałem wtedy tej grupy na poważnie. Byłem młody, szukałem swojego stylu w muzyce, kolekcjonowałem już wtedy całą dyskografię Pink Floyd, równocześnie Beksiński zaszczepiał mi powoli Petera Hammilla, Sisters of Mercy, Legendary Pink Dots, a z drugiej strony koledzy mojej siostry podrzucali Led Zeppelin czy Marillion. Depeche Mode odłożyłem na półkę jeszcze na niemal dekadę, zanim - uprzedzając fakty - poczułem, że ta muzyka też jest "moja", że można w nią wsiąknąć.

Dzisiejszy bieg był muzyczną reminiscencją końcówki mojej podstawówki. Violator, to kolejna płyta, gdzie każdy utwór był/mógł być nr 1 na każdej liście. Po latach ta eskalacja przebojów brzmi nad wyraz spójnie i jednorodnie.

Podsumowanie: 7,0 km i 45 min truchtu

* * *

Osiągnąłem półmetek. Przede mną 7 płyt. Część z nich to będą powroty, ale są wśród nich także takie, które w całości usłyszę po raz pierwszy. 


LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy