wtorek, 17 października 2017

Łemkowyna Ultra Trail 70 - Fin de siècle

Ten wpis ułożył się mojej głowie gdzieś tak w połowie drogi między Puławami Górnymi a Przybyszowem. Mniej więcej wtedy uświadomiłem sobie, że nie zdążę na 17:15 na przedostatni punkt zlokalizowany 13 km przed metą. Szkoda, bo przez więcej niż połowę trasy naprawdę wierzyłem, że łącząc ze sobą marsz i trucht dam radę zmieścić się w limicie i dotrzeć przed 20-stą na metę w Komańczy. To miała być fajna klamra. Trzy lata temu właśnie tutaj debiutowałem w biegu górskim. I tutaj chciałem (przynajmniej na jakiś czas) zakończyć moje "bieganie" w oficjalnych imprezach. Gdyby stało się tak, jak sobie to wizualizowałem, czyli wbiegając na metę o 19:59 na minutę przed końcem czasu - byłbym spełniony... I przez większość biegu na to się zanosiło, w Iwoniczu miałem 45 minut zapasu do limitu. W Puławach zapas spadł do pół godziny. Miał wystarczyć do mety, ale na podejściu na Skibce, które i w 2014 i w 2015 zapamiętałem jako stosunkowo łatwe po prostu mnie zatrzymało i ostatnie 10 minut zapasu, które miałem wyliczone w głowie oddaliło się jak plecy Maćka Więcka biegnącego ŁUT150, który właśnie mnie wyprzedził.


* * *

Na ŁUT70 zapisałem się w listopadzie albo grudniu, zaraz jak można było to zrobić. Poza 2016 rokiem byłem tutaj zawsze, a ten październikowy weekend sprzed roku wspominam bardzo ciężko. Pamiętam jak zadzwoniłem wtedy do Michała i nasza rozmowa przebiegała mniej więcej tak:

- Jak się czujesz z tym, że nie pojechałeś na Łemko?
- Chujowo, a ty?
- Ja też chujowo...

Nie chcieliśmy się więcej tak poczuć. Wyjazd w 2017 roku był obligatoryjny. Oczywiście byłem optymistą i z absolutną pewnością kupiłem nawet bilet z Komańczy do Chyrowej na 18:45. Tak samo zresztą optymistycznie zapisałem się na Sudecką Setkę, Chudego Wawrzyńca i Ultramaraton Puszczy Bydgoskiej.

Nie spodziewałem się tylko jednego. Nie spodziewałem się, że moja wagowa sinusoida okaże się jednak równią pochyłą. I że tak naprawdę poddam się wiosną, tego roku i treningi biegowe zamienię na rower od czasu do czasu i siłownię jeszcze od większego przypadku. W 2012 roku, pięć lat temu rozpoczynałem przygodę z bieganiem od tempa 8:30 min/km. Ważyłem wtedy 130 kg i dosłownie z każdym dniem byłem lżejszy i szybszy. Przez dwa lata schudłem 40 kilogramów. Po roku biegania założyłem tego bloga i dzieliłem się tutaj wszystkim co uważałem, że warto. A tych chwil, dla których warto było 5 lat temu założyć na tyłek brązowe dresy z napisem PUMA, było bardzo wiele. Warto było zobaczyć zachód słońca na 62 km trasy ŁUT70 w 2014 roku przy dźwiękach Great Gig in the Sky - Pink Floyd. Warto było rok później zaliczyć kilkudniową przygodę na 150-tce. Warto było wziąć udział w projekcie Tricity Ultra. Warto było zobaczyć latarnię morską w Oxeloslut, Kukkarokivi w Finlandii oraz tablicę Hel o poranku. Warto było pobiec z Rysiem w Wituni. Warto było poznać wielu z Was, zawrzeć biegowe przyjaźnie i znajomości. Te chwile nie przepadną w czasie jak łzy w deszczu.

Po dwóch latach biegowego chudnięcia i zejścia 40 kg w dół ponownie przyszły tłuste lata. Przez kolejne trzy przytyłem 30 kg. Doszedłem do granicy, kiedy biegnąc przestałem odrywać się od podłoża. To nie jest przyjemne uczucie. Bieganie przestaje sprawiać przyjemność. W tym punkcie właśnie jestem. Bieganie zawiodło mnie już dawno, ale od dłuższego czasu także przestało sprawiać przyjemność.

Łemkowyna Ultra Trail to mój ostatni bieg. Zapowiadałem to Dominikowi i Michałowi już od kilku tygodni. Gdybym mógł, nie biegałbym już nic od kwietnia, ale pewne plany były poczynione, biegi poopłacane, noclegi porezerwowane. Nie liczyłem w tych biegach ani na cud, ani że pokonam je silną głową - bo wbrew temu co się pisze - biegi przede wszystkim biega się nogami - głowa to tylko dodatek. Myślę, że 99% z nas ma silne głowy, a zejścia z trasy biorą się po prostu z braku odpowiedniego przygotowania. Nie zdziwiło mnie, że na Sudeckiej Setce przemęczyłem ledwie maraton. Chudego Wawrzyńca udało mi się przejść tylko dlatego, że krótka trasa ma taki sam limit jak długa, ale w Puszczy Bydgoskiej to się już nie udało. Mimo to na Łemkowynie chciałem dotrzeć do końca. Wiedziałem, że tej trasy nie da się po prostu przejść, że trzeba podbiegać wszędzie, gdzie tylko się da, aby myśleć o limicie. Z taką właśnie myślą wyszedłem w piątek rano z domu, aby udać się w tę moją ostatnią podróż.

RELACJA


Najlepsze miejsce na nocleg przed startem to oczywiście Chyrowa Ski. Nasz czteroosobowy pokój zarezerwowany był już od jesieni zeszłego roku. W pokoju obok nas miał nocować Piotr i Grzesiek (czyli Pruszcz Biega). Ale Piotr za długo zabalował na Oktoberfescie. Na tyle długo, że w piątek rano zorientował się, że z Monachium Lufthansa nie lata do Chyrowej :) Na szczęście u nas w aucie jedno miejsce czekało wolne i przygotowaliśmy Grześkowi miękkie lądowanie na jego debiucie w górskim ultra.

Wyjechaliśmy w piątek około 9-tej rano. Nie była to podróż, która kiedyś zasłuży na osobny wpis. Byliśmy grzeczni, ja cały czas prowadziłem a Michał ograniczył się tylko do 1 piwa po drodze :) Powiem uczciwie, że trochę bałem się, że przy wydawaniu pakietów jak nas zobaczą to pójdą alkomaty w ruch.

Do Krosna dotarliśmy chwilę przed zmrokiem. Wjechaliśmy schodami ruchomymi na rynek i skierowaliśmy się do namiotu aby odebrać pakiety. Wszystko poszło szybko choć trzepali nas jak na granicy z Ukrainą. Nie było zmiłuj, gwizdek, kaptur i 50 zł trzeba było mieć :)

Pakiety wrzuciliśmy do bagażnika i ruszyliśmy do Chyrowej. Czekałem na ten moment 3 lata. Wtedy, przy tym samym stoliku siedzieliśmy w przerażeniu i piliśmy po piwku na skołatane nerwy przed górskim debiutem.


Po kolacji poszliśmy do pokoju rozpocząć tradycyjne przygotowania. Plecak spakowałem niemal mechanicznie. Część z wyposażenia obowiązkowego było w nim wciąż od 3 lat, od czasów pierwszej Łemkowyny. Napełniłem bukłak, sprawdziłem check-listę, przygotowałem ubranie na kolejny dzień i... grzecznie poszliśmy spać. Naprawdę grzecznie!


Mieć pokój nad linią startu to piękna rzecz. Można wstać w ostatnim momencie i zejść na dół tuż przed wystrzałem. Spokojnie mieliśmy czas aby zjeść śniadanie a potem jeszcze trochę posiedzieć w pokoju patrząc przez okno na zbierający się tłum.


W końcu, o 6:55 i my zeszliśmy na dół.


Najbardziej zdziwiło mnie to... że było ciepło. Bluzę od razu zdjąłem i przewiązałem na biodrach. Nie założyłem jej potem przez cały bieg. Mimo godziny 7 rano było wg mnie kilkanaście stopni. To kompletnie niesamowita sprawa jak na Łemkowynę. Na pierwszej edycji temperatura oscylowała w okolicach zera stopni, a na Cergowej na drzewach potworzyła się szadź. Rok później wiał mega-przenikliwy zimny wiatr. W 2016 roku przez cały czas padał deszcz. A tym razem była piękna ciepła i sucha jesień!

Pod względem pogody to była zdecydowanie najlepsza i najłatwiejsza edycja. Błoto na trasie było, ale nijak nie mogło się równać do błot z poprzednich lat. Po prostu wymarzone warunki, aby zrobić dobry wynik!

Chyrowa - Iwonicz 

Rozpocząłem całkowicie na końcu. Wiedziałem, że jeżeli ustawię się w środku stawki będę tylko przeszkadzał na pierwszych kilometrach. Zaczęło się tradycyjnie: trucht do mostka i pierwsze wąskie gardło. Ale już podejście na pierwszą górkę przerzedziło stawkę. Kiedy tętno na podejściu skoczyło mi do takiego poziomu, że czułem jak pulsuje mi cała szyja i głowa, wiedziałem, że z moją formą na coś więcej niż spacer będzie trudno. Wiedziałem jednak też, że muszę podbiegać gdzie tylko się da. Pierwsze 10 kilometrów zawsze mija szybko. Potem przejście przez asfalt i ... Cergowa. Najtrudniejsze podejście na szlaku. Tuż przed szczytem na środku ścieżki siedział mały kot. Przez chwilę, z daleka, pomyślałem, że to żbik :) Strasznie mnie potem koledzy obśmiali jak im powiedziałem, że widziałem żbika :)))

Cergowa za dnia nie była tak straszna jak dwa lata temu nocą, kiedy za plecami ujadały psy we wsi u podnóża. Zbieg też nie był tak błotnisty jak trzy lata temu i można było truchtać na długo zanim pod nogami pojawił się asfalt.

Na pierwszym punkcie, na 21 km pojawiłem się z 45 minutowym zapasem. Nie usiadłem, uzupełniłem tylko bukłak wodą i zjadłem kilka cząstek jabłek. Nie miałem ochoty na nic słodkiego, a jabłka smakowały wyśmienicie.

Iwonicz-Puławy

Ten fragment trasy to takie dwa skoki przez dwie górki. W połowie jest Rymanów-Zdrój. Nic mnie nie bolało i wciąż mogłem truchtać z górki, jednak podejścia cały czas doprowadzały mnie do takiego bicia serca, że czułem jak wszystko mi pulsuje, gotowałem się i musiałem co kilkadziesiąt metrów robić kilkusekundowe przystanki. Ewidentny efekt braku przygotowania. W głowie jednak liczyłem, że dam radę, że nie zwolnię do takiego tempa, aby gdzieś odpaść. Na asfalcie przed Puławami bez problemu przeplatałem marsz z biegiem, choć końcówkę - pod górę - już tylko szedłem.

Na punkcie byłem 30 minut przed limitem. Wypiłem kubek zupy dyniowej i zjadłem kilka ziemniaków. Dostałem też pół kieliszka wiśniówki :)

Puławy - Przybyszów

Zacząłem liczyć. Między punktami jest 15 km drogi, w tym jedno dłuuugie podejście, trochę przeplatańca góra-dół a na końcu gwałtowny zbieg. I na to wszystko.... 2 godziny i 30 minut. Czyli musiałbym pokonać ten dystans nie wolniej niż 10 min/km... Podchodziłem pod górę i liczyłem... a co kilometr endomondo mówiło mi czas w jakim go pokonałem... 12 minut... 11 minut... 13 minut... 17 minut... Chyba właśnie wtedy dotarło do mnie, że jest po wszystkim.

Wtedy pierwszy raz wyjąłem telefon z kieszeni plecaka i zrobiłem to zdjęcie.


Wygląda jak pagórek na Kaszubach, ale to Tokarnia, 778 metrów. Niemal najwyższy punkt na trasie. Ostatnia góra na jaką wszedłem.

W Przybyszowie byłem 15 minut po czasie. Ekipa a punkcie była wesoła. Poczęstowali mnie ogórkiem i nawet przez chwilę nakłaniali abym leciał dalej a oni przymkną oko na czas. Teoretycznie mogłem. Ale na mecie i tak nie zmieściłbym się w limicie. Swój ostatni bieg zakończyłem na 55 kilometrze. Na zachód słońca na połoninach i tak już nie miałem szans, bo właśnie zdążyło zajść.

Do Komańczy chciały mnie odwieść dwie osoby. Marcin Świerc i Piotr Oleszak :) Piotr był szybszy i ostatnie 13 km trasy pokonałem po asfalcie jako pasażer Renault Megana z genialnym fotografem biegów ultra za kierownicą. Dzięki Piotr!

Na mecie był już Michał, który wykręcił czas 9 godzin 30 minut. Trochę ponad godzinę później dobiegł Dominik, a Grzegorz był na mecie kilka minut po 20-tej. Gratulacje Panowie!

* * *

Szkoda, że nie udało się dotrzeć do mety. Choć pociesza mnie fakt, że po prostu na tyle było mnie dziś stać. Moja dyspozycja dnia była w porządku, poprzedzający wieczór był spokojny, nic mnie nie bolało, nic nie miałem skręconego ani naciągniętego. Po prostu najzwyczajniej w świecie nie byłem do tego biegu przygotowany. To, że kiedyś ukończyłem 150-tkę, nie znaczy, że już zawsze "należy mi się" ukończenie połowę krótszych dystansów. Prawda jest taka, że jestem tak dobry, jak dobry był mój ostatni bieg. 

Zapisywanie się na biegi z wyprzedzeniem licząc potem, że jakoś się uda, bo kiedyś się udało - jest po prostu głupie. 

Nie zmienia to jednak faktu, że ten bieg jak i wiele poprzednich to była fajna przygoda. Niefajne jest tylko to, że nie potrafię już biegać jak kiedyś. Grawitacja nie pozwala mi oderwać obu nóg jednocześnie od ziemi. 

Strasznie nie lubię używać słowa "nigdy", dlatego nie mówię, że nigdy już nie zapiszę się na bieg. Ale będę podejmował takie decyzję znacznie rozsądniej, a jeżeli nie uda mi się schudnąć, jest spora szansa, że ten szalony zbieg z Tokarni do Przybyszowa to moje ostatnie oficjalne kroki na biegowych ścieżkach.


9 komentarzy:

  1. Ja to widzę tak:
    "I'm less afraid of dying than of not living" ~ Dean Karnazes

    OdpowiedzUsuń
  2. A weś nie maruć- Prowadzisz moim zdaniem najciekawszego bloga o tematyce około-biegowej jakiego znalazłam w sieci do którego nijak się mają opowiastki kute na wynikach "znanych" biegowych person. W ciągu 3 lat "ukradłem" od Ciebie:

    1. Idee Do-It-Yourself gdzie za grosze latam po Europie by pobiegać często po trasach wysokopłatnych biegów górskich gdzie za cenę wpisowego na te mam ogarnięty cały wyjazd wliczając w to alko w sklepie wolnocłowym :P.

    2. Zasadę biegania wokół jezior- nie trzeba map garminów i ch*** wie czego jeszcze by wytyczyć fajną trasę gdzie się biegnie po prostu za na zasadzie prawej (lub lewej) ręki czyli przy linii brzegowej lub najbliżej jej. Pyknąłem już Wigry, Śniardwy i niezliczoną liczbę jezior o pętli do 20 km. Tym samym pokazałeś mi że można w zasięgu pół godziny jazdy od domu co tydzień biegać inną trasą przez okrągły rok.

    3. To najciekawsze - lektura Twego bloga doprowadziła do podobnych wniosków jak Twoje na ostatnim LUT70 tyle, ze o pozytywniejszej barwie. Nie biegam już zorganizowanych imprez płacąc krocie "za prawo" pobiegnięcia trasą ogólnodostępną dla każdego. Biegam jak chce i kiedy chce i gdzie chce i ile chce.

    Ty też kontynnuj - robisz to dobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. DIY to świetna sprawa. Od roku planujemy wypad w północne rejony wysp brytyjskich. Można bardzo dobre ceny wyhaczyć i zrobić bieg liniowy, w sensie do jednego lotniska lecimy a z innego wracamy. Dzięki temu uda się zzipowac wyjazd do 2 dni i ominąć problemy połączeń między miastami tylko dwa razy w tygodniu i koniecznością robienia dłuższej wycieczki.

      Jest motywacja aby schudnąć :)

      Usuń
    2. Bieg liniowy...już o tym myślałem- i to całkiem niegłupia idea. Aktualnie skuszony Twoją relacją z Bergamo lecę tam za miesiąc. Zależnie od pogody do odtworzenia jedna z 3 tras cyklu Orobieultratrail. na stronie biegu są gotowe .gpx z trasami od 20 do 70 km - wystarczy wgrać w tel. i śmigać. Start 5 km od lotniska wiec wogle miód. Za cene wpisowego cały wyjazd.

      Usuń
  3. Jeśli to ma być koniec Twojego bloga i biegania to jestem bardzo zdziwiony i jakby to powiedzieć zawiedziony (Jeśli nie powiedzieć brzydko wkur....ony). Jeden z lepszych blogów biegowych a Ty odstawiasz takie szopki :( . Z nadzieją czekam na kolejne relacje od serca z parkrunow i innych biegów dookoła jeziora. Nie poddawaj sie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy ja napisałem, że zamykam bloga albo kończę z bieganiem? :) Ja po prostu nie chcę się zapisywać na oficjalnie biegi i brać w nich udział z taką nadwagą. A co do parkruna, to kurcze, zrobili ze mnie Kręcinę, w sensie działacza :D

      Usuń
  4. Przegrana bitwa nie czyni przegranej wojny. Trzymam kciuki za wielki powrót :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tomek,

    za ideę takiego praktycznego biegania - turystycznego, biegania dla biegania, nie dla wyczynu - jesteś moim ulubionym biegowym autorem.

    I jednym z wielkich motywatorów.

    Wiesz, ilu przestanie biegać, jak Ty przestaniesz? Chyba nie chcesz mieć nas wszystkich na sumieniu? :)

    Nadchodzi zima. Najlepsze bieganie. Wracaj szybko.

    :)

    OdpowiedzUsuń
  6. No weź, nie pie*dol. Ogarnij się. Nie biegaj dla biegania, nie zapisuj się na imprezy. Po postu schudnij - dla siebie, dla bliskich - wydłuż sobie zycie, będziesz im jeszcze potrzebny. A do schudnięcia jak pewnie wiesz dobrze jest mieć pod kontrolą bilans kaloryczny. Ten z kolei dobrze się wyrównuje wykonując aktywności takie jak marsz czy bieg - zacznij od początku. Będziesz sobie wdzięczny.

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy