"W sobotę zawożę Tymka na turniej piłki nożnej do Chwaszczyna" - powiedział Michał jakoś w środku tygodnia. "I będę miał jakieś 2-3 godzinki wolne od 12:30". - dodał.
Rzuciliśmy okiem na mapę i po krótkiej chwili zastanowienia było pewne, że zrobimy sobie zimową rundkę dookoła Jeziora Tuchomskiego. Stasiu jednak miał inne plany. Stasiu nie chciał poprzestać na 15 kilometrowej rundce dookoła jeziora, Stasiu pragnął więcej. Stasiu postanowił dobiec do Chwaszczyna zamiast udać się tam z nami samochodem.
Pod szkołą spotkaliśmy się punktualnie o 12:30. Michał już na nas czekał, Stasiu właśnie dobiegł, a ja z Dominikiem dojechaliśmy. Pogoda byłą cudowna. Być może to ostatni taki dzień tej zimy, kiedy śnieg jest dość głęboki i sypki, a temperatura oscyluje w okolicach -8 stopni.
Pierwsze kilometry naszej wyprawy to szukanie mniej uczęszczanych dróg prowadzących do jeziora Tuchomskiego. Chyba też dość dawno nie biegliśmy w pełnym czteroosobowym składzie, bo kiedy zza pleców usłyszeliśmy szelest rozpakowywanego batona Michał skomentował ten dźwięk z ulgą:
- Staaaaaasiu!! Jak nam Ciebie brakowało!!
Stasiu przełknął ostatniego z 4 batonów jakie wziął ze sobą na 35 kilometrowy bieg i powiedział coś co tego dnia usłyszeliśmy jeszcze kilkadziesiąt razy:
- Zimno wyciąga kalorie, bo zawsze biegam 35 km na 4 batonach i mi w zupełności wystarcza a dziś zjadłem ostatniego na 20 kilometrze!! GDZIE JEST SKLEP!!!???
- Stasiu, a masz kasę? Bo ja nawet nie mam jak Ci pożyczyć, bo zostawiłem w samochodzie? - zapytałem
- Mam PAYPASSA! - odburknął Stasiu i pobiegliśmy dalej rozmawiając o życiu...
Mijając kolejne wioski i wioseczki, które przy sobocie pięknie kojarzyły nam się z upojeniem typu: Dobrzewino, Warzno, Warzenko, Kielno, Stasiu wbiegał do każdego lokalnego sklepiku z tym samym pytaniem:
- Można płacić kartą??
Z każdego z nich wychodził ze spuszczoną smutną głową i głodnym brzuszkiem.
W pewnym momencie kiedy rozmowy o życiu zaczęły dosięgać coraz głębszych aspektów i niemal opowiedzieliśmy sobie na hamletowskie pytanie "być albo nie być?" oczyma wyobraźni zobaczyliśmy 1 zająca i 40 saren. A przynajmniej jeden z nas zobaczył.
Za Warznem nasza wytyczona droga odbiła w czysty, dziewiczy śnieg. Nietknięty ludzką stopą a noszący jedynie ślady lisa oraz pojedynczego przejazdu na nartach biegowych. Brodziliśmy po łydki i włączyła się nam totalna głupawka. Stasiu wskoczył Dominikowi na plecy a Michał zaczął tarzać się w śniegu. Ja włączyłem z telefonu Cream - Princa i dosłownie odtańczyliśmy na wysokości Warzenka całego Princa biegnąc w śniegu :)
Po jeziorze jeździli motocykliści. A z tyłu, zza pleców od czasu do czasu słyszeliśmy mantrę: zimno wyciąga kalorie, bo zawsze biegam 35 km na 4 batonach i mi w
zupełności wystarcza a dziś zjadłem ostatniego na 20 kilometrze!!
Są biegi, kiedy nie liczy się tempo, ani nawet to gdzie biegniemy. Biegi, których głównym założeniem jest endorfinowa stymulacja. Biegi, w trakcie których zachowujemy się jak wycieczka licealistów nocnym pociągiem z Gdańska do Zakopanego. Biegi, kiedy mam 1000 razy lepszą zabawę niż Kubica w Monte Carlo. Taki był ten bieg.
PS. Stasia poratowałem dwoma cukierkami-krówkami, które łaskawie zostawiły moje dzieciaki w bocznej kieszeni samochodu. Zjadł oba i przeżył.
To były najlepsze krówki w moim życiu... Zabiłbym gdyby któryś z Was jednak powiedział, że chce jedną ;)
OdpowiedzUsuńDominik nie je krówek bo jest wege :)
Usuń