niedziela, 10 kwietnia 2016

Fragmentami Szlaku Skarszewskiego

Szlak Skarszewski - oznaczony kolorem zielonym łączy ze sobą, jak nazwa wskazuje, Skarszewy z Sopotem biegnąc od skraju Kociewia, poprzez Pojezierze Kaszubskie aż po lasy Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.


Część trójmiejska jest nam perfekcyjnie znana, bo biegnie tamtędy np. trasa biegu Tricity Ultra. To chyba najcięższy ze szlaków w TPK. Żaden inny nie ma takiej sumy podbiegów. Inny fragment szlaku - 5 km między obwodnicą a jeziorem Otomin także pokonujemy dość często. To najbardziej malowniczy sposób dotarcia w trakcie weekendowego wybiegania nad to jezioro.

Ciekawiło mnie jednak od bardzo długiego czasu jak wygląda ten szlak trochę dalej, a dokładnie jak można dotrzeć nim do Kolbud.  Kilka tygodni temu niemal udało się nam pobiec razem z Dominikiem, ale wtedy na przeszkodzie stanął czas.


Na dzisiejszy poranek nie umawiałem się z nikim. Miałem ochotę pobiegać sobie we własnym tempie, powoli się rozkręcać, przechodzić do marszu kiedy tylko będę miał na to ochotę i co najważniejsze - nie używać budzika. Czasem wstaję o piątej, czasem o siódmej. Gdybym się umówił - musiałbym wzywać moje ciało astralne z otchłani snu. Michał też miał w planach trochę szybsze bieganie z Bartkiem i Piotrem, a Dominik miał polecieć po prostu klasyczną trasą do Parku Oruńskiego.

Obudziłem się kilka minut przed 6:00. I największy problem był taki, że gacie do biegania miałem w samochodzie. Nie wiedziałem czy najpierw się wyszykować, czy zacząć szykowanie od skoczenia po gacie. W końcu chwyciłem za tablet i bez sensu pół godziny surfowałem. Ostatecznie z domu ruszyłem o 7:00. Po wczorajszej imprezie integracyjnej Kaszubskiej Poniewierki nie byłem zbytnio głodny. Postanowiłem nic nie jeść, zrobić mały detoks, przepalić wszystko co jeszcze w środku siedziało i wziąć ze sobą tylko 1 litr wody.

Do Kolbud pobiegłem wzdłuż głównej drogi ścieżką pieszo-rowerową. Był to dobry wybór, bo o tej porze w niedziele samochodów było jak na lekarstwo. Praktycznie więcej minęło mnie triatlonistów na swoich szosach niż samochodów. W słuchawkach leciał Red - King Crimson a ja miałem jakąś fazę na perkusję Billa Bruforda i wsłuchiwałem się w jej każde uderzenie. Red jest genialny. Ta płyta to arcydzieło.


Kiedy dobiegłem do Kolbud przystanąłem na chwilę przy tablicy pod Urzędem Gminy i prześledziłem trasę zielonego szlaku. Przede mną było około 10 km trasy, której nigdy nie biegłem do tej pory. Przez najbliższe kilometry miałem po prostu trzymać się prawego brzegu Raduni. Początek trasy przypominał mi trochę drugi kilometr Kaszubskiej 10-tki sprzed dwóch lat. Dłuuugo pod górę wzdłuż zabudowań, które z czasem całkowicie ustąpiły miejsca drzewom.


Zielony szlak po kilkuset metrach w lesie skręcił gwałtownie w lewo i opadł w kierunku Raduni malowniczym parowem. Zatrzymałem się na chwilę i zacząłem robić zdjęcia chłopakom myśląc, że nic ciekawszego mnie już nie spotka. Okazało się.... że byłem w dużym błędzie.



Kiedy dotarłem na brzeg Raduni skierowałem się tam gdzie pokazywał szlak... ale po 100 metrach zawróciłem by sprawdzić czy na pewno nie pomyliłem drogi. Droga była w porządku. W sensie tędy właśnie poprowadzona. Szlak wił się przy linii wody co chwila wznosząc się opadając o kilka metrów. Był wąski na 30 centymetrów, a chwilami wcale go nie było, trzeba było po prostu biec skrajem skarpy przed siebie. Gdybym kiedykolwiek pomyślał aby robić ten fragment trasy nocą, po śniegu albo po błocie - nie byłoby innej opcji niż kilkukrotne moczenie tyłka Raduni. Swoją drogą korytem rzeki chyba byłoby łatwiej ;)


Ten szlak to bardziej łamigłówka niż trasa turystyczna. Często zatrzymywałem się i zastanawiałem jak pokonać przeszkody aby nie spaść kilka metrów w dół. I tak sam często jak nóg używałem rąk aby przytrzymać się gałęzi.

Pokonanie dwóch kilometrów zajęło mi .... 24 minuty. I były to najcięższe kilometry tego biegu.


Nie spotkałem ani jednego człowieka, ale za to czuć było wiosnę - w sensie zwierzęta ją poczuły. Najpierw nakryłem dwa zające. Potem na drzewie zawstydziłem dwie wiewiórki, a na końcu z mokradeł wyskoczyły dwie czaple szare i strasznie piszczały. Narobiły hałasu i odleciały.


Po 5 km wzdłuż Raduni szlak odbił stromym wąwozem w prawo. Dalej było już prosto i przez las! Założyłem ponownie słuchawki i włączyłem 9 Lives to Wonder - The Legendary Pint Dots.  Po kilku kilometrach byłem już na dobrze znanej ścieżce przy jeziorze Otomin, a stamtąd kolejne 8 km do domu.

Łącznie szlakiem Skarszewskim przebiegłem dziś 16 km, a cała wyprawa zmieściła się w 30 okrągłych kilometrach w czasie 3 godziny 50 minut.


O czym myślę po takim dniu? To oczywiste - sprawdzam o której jeżdżą pekaesy do Skarszew. Cały szlak ma 80 km, ale do Wróblówki przy obwodnicy to tylko 57 km. Stamtąd do domu jeszcze 4, tak więc cała wyprawa zmieściłaby się w ~60 kilometrach. Na obiad bym zdążył :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy