sobota, 20 lutego 2016

Duża pętla Kolbudzka, czyli o tym, jak Dominik nauczył się mnie rozumieć w sobotnie poranki

Któregoś weekendowego poranka ubiegłej jesieni Dominik bezskutecznie próbował mnie budzić, bo dzień wcześniej "tak jakby" umówiłem się z nim na bieganie. Ostatecznie nie udało mu się, pobiegł sam, a ja stworzyłem taki wpis na blogu, że do tej pory mnie przeprasza :)

Od tamtej pory Dominik zrobił spore postępy w temacie porannej komunikacji ze mną.


"Ktoś chętny na weekendowy maraton na raty? 20+ w sobotę, 20- w niedzielę, godzina 8-10.15 . Marzy mi się klasyk dookoła jeziora Straszyńskiego i skręcić tam, gdzie Tomasz zawsze chce skręcić, ale zapominamy" 

Jakkolwiek to nie brzmi, to mi zawsze chodziło o to, aby skręcić w Bielkówku żółtym szlakiem i dobiec do Kolbud, ale zawsze jest za późno, albo żony w domu czekają z wałkiem, albo Michał musi iść na imieniny, albo Dominik do kościoła i jakoś zawsze skręcamy w Bielkówku w kierunku domu.

Dominik napisał na FB o tych planach już w środę ale jakoś nie brałem ich na poważnie. W poniedziałek bolał mnie lewy półdupek. We wtorek i środę przeszło centralnie na dół pleców i ledwo mogłem chodzić. Odłożyłem więc bieganie w tym tygodniu na półkę i czekałem aż mi przejdzie. W czwartek ból przesunął się na prawy półdupek i tam już pozostał.

Wczoraj wieczorem odwiedziła nas wielopokoleniowa rodzina mojej małżonki. Biorąc pod uwagę, że wszyscy byli 18+ i był piątek, to imprezka nie skończyła się przed północą :) Pamiętam, że pod koniec na stole wylądowało wino Klaudii z 2002 roku. Taka 17%-towa domowa marsala :) I kiedy już miałem iść spać w stanie słabo komunikatywnym przeczytałem na FB, że Dominik nie daje za wygraną:

- Tomasz, startujemy o 8:00?
- Zadzwoń jak moje ciało astralne wróci do fizycznego - odpisałem 

Nie wiem co działo się później bo poszedłem spać. W pewnym momencie usłyszałem, że w kuchni dzwoni telefon. Otworzyłem jedno oko i pomyślałem brzydko po męsku: "pierdol się". Przewróciłem się na drugi bok i czekałem aż ciało astralne zacznie do mnie wracać.

Wróciło o 10:00. Dominik napisał na FB. Wychodzę właśnie - podbiec za 10 minut? Zrobiłem szybką check-listę moich systemów. Zadziałał jeden z nich - rozsądek. To właśnie rozsądek podpowiedział mi, że jeżeli tego nie wybiegam to będzie sobota do dupy. Poprosiłem o 20 minut czasu i spróbowałem wstać i utrzymać się na nogach. Rozglądałem się bezradnie po pokoju przez kilka minut i w końcu poprosiłem o koło ratunkowe.

- Graaaażka, gdzie są moje gacie do biegania???

Znalazły się i gacie i bluza. Założyłem buty i sturlałem się przed blok. Dominik już czekał.


Pierwsze 3 kilometry to beton. Musimy jakoś wydostać się z osiedla, minąć obwodnice i dobiec do żółtego szlaku w Bąkowie. Wtedy możemy wreszcie odbić w las. Pogoda niby ładna, ale temperatura w okolicach 0 stopni a do tego wiatr. T-shirt, bluza i krótkie spodenki to jednak trochę mało jak na luty. Na szczęście w lesie wiatru już nie było. Czas tradycyjnie zaczął  płynąć w innym tempie.


Po kilku kolejnych kilometrach dobiegliśmy do jeziora Straszyńskiego. Dalsza droga żółtym szlakiem wiodła w większości po lasach wzdłuż Raduni i utworzonych na niej zbiornikach. Z górki, pod górkę, z górki, pod górkę. Niby wzdłuż brzegu, ale płasko tam nie było.


Dominik powiedział nawet, że woli biegać po lasach po drugiej stronie obwodnicy niż po TPK, bo tylko tutaj czuć prawdziwą wolność nieograniczoną aglomerację i drogami szybkiego ruchu. Tutaj jest przestrzeń, a nie rezerwat.


Tuż przed Bielkówkiem, w okolicach wieży kompensacyjnej przy elektrowni wodnej zawsze do tej pory schodziliśmy z żółtego szlaku i biegliśmy drugą stroną rzeki w kierunku Straszyna. Tym razem skręciliśmy w prawo i po kilku kolejnych kilometrach dobiegliśmy do jeziora w Kolbudach.


Nie dobiegliśmy do samego centrum Kolbud, gdzie żółty szlak spotyka się z zielonym, którym można wrócić do Otomina. Postanowiliśmy skorzystać ze skrótu i przebić się dzikim lasem w poszukiwaniu szlaku.


Weekendowe wybieganie przez przygody w chaszczach się po prostu nie liczy :) Mieliśmy w nogach już 20 kilometrów. Powiedziałem Dominikowi, że uwielbiam ten stan, kiedy jesteś już ponad 2h w drodze i ciało zaczyna trochę inaczej funkcjonować. W głowie tworzy się trochę inna chemia i przez kolejną godzinę lub dwie biegniesz w pierwszej ekstazie. To wszystko kończy się dość szybko, bo zazwyczaj po 4 godzinach, przy spokojnym wybieganiu są to okolice 35 km. Następne 2 godziny to marazm, bezsens i bezcelowość. Mam tak na każdym ultra. Zazwyczaj wtedy chcę zejść z trasy. Ale wiem też, że po 50 km przychodzi kolejny stan - druga ekstaza. Wszystko znów zaczyna mieć sens a świat staje się kolorowy. Nie wiem kiedy się to kończy. Na ŁUT150 się nie skończyło do mety w Komańczy. Pewnie gdzieś tam kończy się twarzą w błocie i utratą przytomności.


Las był częściowo zmrożony. Odcinki błotne przeplatały się twardymi koleinami. Woda stojąca w trawach była w formie lodu, a w niektórych miejscach leżały jakieś drobne resztki śniegu. Jezioro Otomin także było pokryte lodem. 


Ostatnie kilometry to już odliczanie czasu do domu. Tutaj akurat Ci, którzy mieszkają przy TPK mają lepiej, bo nie muszą robić ~8 km po mieście aby pobiegać po lesie. 

Dominik, dziękuję Ci, że poczekałeś na mnie mimo, że nie odebrałem telefonu bo spałem, a spokojny powrót ciała astralnego do ciała fizycznego był dla Ciebie tak samo ważny jak zawsze dla mnie :)

Bieg zakończyliśmy po 3h i 15 min pokonując 26 km. Nie wyłączałem endo w momentach kiedy robiliśmy zdjęcia czy zastanawialiśmy się gdzie biec dalej, ale i tak był to bardzo spokojny trening w tempie biegów ultra.

A czemu nie biegali z nami Michał i Stasiu? Michał zdradzał nas w TPK ;) A Stasiu dlatego:


1 komentarz:

  1. Stasia kostka wygląda już dobrze ;) to zdjęcie sprzed tygodnia ;)

    OdpowiedzUsuń

Podobne wpisy