czwartek, 7 kwietnia 2016
Ultrawyprawy - historie prawdziwe - ŁUT150
Bieganie ultra to dziwne hobby. Jest oczywiście grupa osób, które traktują temat na poważnie i dla nich nie zjedzenie makaronu na 7 poprzedzających bieg wieczorów to droga to porażki. Dla mnie droga to porażki jest trochę bardziej kręta, bo dla mnie sukcesem jest ukończenie biegu w limicie. Co nie znaczy, że taką drogą nie kroczę.
Od pół roku rozmawiam z chłopakami, czy mogę opisać to co wydarzyło się dzień przed startem w biegu sezonu, a także biegu życia, czyli Łemkowyna Ultra Trail 150 km. Ostatecznie się zgodzili, choć mogę jeszcze szybko usuwać ten wpis, kiedy go przeczytają.
ŁUT150 jak przed chwilą napisałem był absolutnym biegiem sezonu. Przygotowywaliśmy się do niego mentalnie i fizycznie od pół roku. Z tego powodu w czerwcu zrobiliśmy 150 km na Hel. Z tego powodu cały sierpień katowaliśmy się maratonami, czasami po 3 w tygodniu. I również z tego powodu we wrześniu skupiliśmy się głownie na akcentach polegających na wbieganiu i zbieganiu z naszych 20 metrowych górek.
Przygotowywaliśmy się także mentalnie. Przynajmniej ja wielokrotnie wizualizowałem sobie bieg przez dwie noce i jeden dzień po górach z niedźwiedziami, wilkami, rysiami i żbikami :)
Ale jesteśmy też bandą facetów w całym przekroju wieku od wczesnej do późnej trzydziestki. Facetów, którzy po prostu wyrywają się domu i traktują ultrawyprawę jako szasnę, a wręcz plan na scenariusze z Kac Vegas. Dominik, Jarek, Michał i ja.
Mam tylko nadzieję, że Gajdzińscy tego nie przeczytają...
ŁUT 150 startował z Krynicy w piątek o północy. Plan był taki, aby wyjechać w czwartek po robocie, dojechać późno w nocy, późno zasnąć, dłuuuugo spać i w ten sposób trochę przestawić zegar biologiczny aby o północy ciągle być wypoczętym i gotowym na 30 godzinną walkę.
Wyjechaliśmy z Gdańska około 15:00. Wszystko zgodnie z planem. I praktycznie wszystko szło zgodnie z planem aż do stacji benzynowej w Częstochowie, kiedy to w kiblu stojąc z Michałem pisuar w pisuar uzgodniliśmy, że może by tak kolejne pół drogi poprowadził Jarek. Z Michałem rozmawia się szybko i po męsku. Od częstochowskiej stacji za kierownicą naszego hyundaia siedział Jarek, zaś ja z Michałem zasiedliśmy na tylnej kanapie. Zrobiło się ciemno, wygodnie i imprezowo...
Otworzyliśmy 0,7 jakiejś szemranej whisky no-name. No i się zaczęło. Pierwszą kolejkę lub dwie zatoczył z nami także Dominik, ale nasz samozwańczy "wódkamaster" stwierdził, że przesiada się na browary. Droga z Częstochowy płynęła w dokładnie takim tempie jak powinna. Czas idealnie dopasował się do naszego stanu, nie płynął ani za szybko, ani za wolno.... Ale gdzieś za Krakowem okazało się, że 0,7 się skończyło.
Kurcze, planowaliśmy tylko po dwa-trzy drineczki, aby lepiej się zasnęło i żeby dobrze wyspać się przed biegiem, a reszta miała być dla uczczenia dotarcia na metę. Hmmm i czym my będziemy teraz czcili zwycięstwo? Na Michała jednak zawsze można liczyć - wyciągnął z plecaka 4 perełki. Ponieważ Dominik siedział z przodu i pił w swoim tempie i nawet kilka razy nas pouczał, że jedziemy za mocno, bez skrupułów podzieliliśmy się perełkami po dwie na głowę. I tak udało nam się dotrzeć jakoś o 1 w nocy do Nowego Sącza. Hmmm nomen omen ....s ą c z a ... I wtedy Stasiu stwierdził, że on jeszcze nic nie sączył, zatrzymał się na stacji i kupił jeszcze zero-pół. Kiedy dotarliśmy o 2 w nocy do Willi Miś w Krynicy cale szczęście, że klucze czekały na nas pod przysłowiową wycieraczką, bo nikt poza Stasiem nie byłby w stanie się dogadać z właścicielem. Kiedy wturlaliśmy się do pokojów Stasiu wypił kilka szybkich drinków i poszedł spać. Do dzisiaj nie pamiętam, czy Michał dał się namówić na jeszcze jedną czy dwie kolejki (no co!! ze Stasiem nie wypijesz??!) nim poszedł spać.
Łóżka były trzy. W tym jedno małżeńskie do którego trafiłem razem z Michałem. Była 3:30 kiedy zasnąłem. A raczej padłem.
NAGLE. Budzę się w środku nocy. Jest totalnie ciemno. Kompletne nie wiem gdzie jestem i co się dzieje. Zapalam ekran w komórce i ... widzę obok siebie na poduszce głowę Michała. Składam fakty i powoli zaczynam rozumieć gdzie i po co jestem. Wstaję i wychodzę na korytarz w poszukiwaniu toalety. Obijam się o ściany i po omacku otwieram wszystkie drzwi. Trafiam m.in. do pokoju gdzie śpią jacyś ludzie, do kuchni, do schowka z miotłami. Załamany chcę iść po prostu na dwór, kiedy EUREKA! przecież my mamy kibel w pokoju!!
Kolejne przebudzenie było dużo bardziej bolesne. Zegarek w komórce pokazuje 7:30. Dramatycznie próbuję jeszcze spać, ale gigantyczny ból głowy mi nie pozwala. Za kilkanaście godzin ruszam do biegu sezonu i przez głowę przechodzi mi jedna tylko myśl:
TO NIE JEST PRAWDA! TO JEST JAKAŚ PARANOJA!!
Wielka klucha w gardle. Mam wrażenie, że jestem chory, że łapie mnie jakaś angina. Piecze mnie własny oddech i drżą ręce. Ibuprom przygotowany na wszelki wypadek na kolejne noce łykam już teraz. Znajduję jakieś resztki coli i udaje mi się przełknąć kilka łyków. Leżę w łóżku i jedyne o czym myślę, to, że jak już wydobrzeję, to będę dobrym supportem dla chłopaków i będę jeździł za nimi autem jutro i pięknie ich dopingował. Szanse na swój start określałem na 5%.
I wtedy odwróciłem głowę na poduszce, spojrzałem w lewo i napotkałem jakieś 20 cm przed sobą pusty, przepraszający, albo proszący o wytłumaczenie wzrok Michała. Słowa nie były potrzebne. Patrzyliśmy się na siebie z odległości zarezerwowanej tylko dla małżonek i nasze oczy krzyczały ku sobie: "mam kaca giganta!". Leżeliśmy tak z godzinę albo dwie. Milcząc.
Z tego fizjologicznego marazmu wyrwał nas Stasiu. Kazał nam się zbierać na zakupy. Posadził nas na tylnym siedzeniu i zawiózł do biedronki. Chodziłem po tej biedronce bez sensu i nie wiedziałem co mam kupić. Chwyciłem wytłaczankę jajek i masło. I tak chodziłem z tymi jajkami i masłem aż zobaczyłem, że chłopaki są przy kasie, więc też poszedłem i zapłaciłem za te jajka i masło co trzymałem w dłoniach.
W Willi Miś znalazłem jakąś patelnię i zacząłem wbijać na nią te jajka. Dominik do dzisiaj mi wypomina, że zrobiłem mu niesmaczną jajecznicę, bo dodałem za dużo masła, ale prawdę mówiąc, ja ledwie pamiętam, że robiłem tę jajecznicę.
Pamiętam, że jakiś czas później odbieraliśmy pakiet, i że było sprawdzane wyposażenie obowiązkowe. Nie pamiętam jak udało mi się spakować, ale numerek dostałem, więc wszystko było na miejscu. Inni biegacze doprowadzali mnie do rozpaczy. Dlatego, że byli tacy szczupli, tacy wytrenowani, taki profesjonalny sprzęt mieli, na ich twarzach rysowała się determinacja i pewność siebie, no i przede wszystkim nie byli na kacu. Wtedy patrzyłem na Michała i było mi lepiej.
Drugą połowę dnia planowałem po prostu spać. Liczyłem, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i pewnie zasnę, zaliczę dłuuugi sprawiedliwy sen, obudzę się o 23:00 i rześki pójdę na start. Na nieszczęście pamiętam każdą kolejną godzinę. Każdą minutę przekręcania się w łóżku jak zombie. Nie zasnąłem już tego dnia.
Kiedy później policzyłem, wyszło, że przez 84 godziny od czwartku rano do niedzielnego wieczoru spałem ledwie 4,5 h (wliczając w to drzemkę w Puławach Górnych).
Na starcie biegu stanąłem jednak bez strachu w oczach. Mogło być tylko lepiej. I było. Bieg ukończyłem w całkowitej trzeźwości, bo jakoś nie miałem ochoty na piwo :)
Nikomu nie polecam takiej formy przygotowywania się do biegu sezonu. Nie jest to instruktarz przed ŁUT2016, a jedynie opis własnej (i Michała) głupoty, która nie chcę, aby była zapomniana. Z łezką w oku sam przeczytam sobie ten wpis za kilkanaście lat, o ile google i jego blogspot będą jeszcze istniały.
A tutaj relacja OFICJALNA
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Jajecznica była bardzo smaczna, nie wypominam jej, tylko przypominam Ci ją, gdy retorycznie pytasz jak to jest, że pomimo tego całego biegania nie chudniesz :)
OdpowiedzUsuńNie chudnę, bo zjadłem jajecznicę przed Łemko :(
UsuńWilla Miś <3
OdpowiedzUsuńW skrócie i bez dryblingów: nawaliłeś się jak stodoła przed najważniejszym startem w sezonie ??
OdpowiedzUsuńUłańska fantazja-może sportowo mało pedagogiczny wpis, ale ludzka twarz z niego wyziera,
Uśmiałem się.
Pozdrowienia
To przez Joszcziego!!! :)
UsuńNa odprawie przed Chudym będę Was unikał jak ognia... o ile jeszcze będziecie stali prosto. ;)
OdpowiedzUsuńMy tam będziemy już od tygodnia. Będziemy się zlewać z tubylcami i nas nie rozpoznasz.
Usuń