Wrzuć do garnka z błotem pół worka halucynacji, przypraw kłaczkiem z sierści niedźwiedzia, dorzuć trochę słońca, trochę wichury i dwadzieścia garści nocy, na oknie postaw zapalony znicz i zaproś do stołu trupę cyrkowców rodem z Toda Browninga. Panie i Panowie, tak smakuje Łemkowyna 150.
* * *
Do ostatniego momentu nie byłem pewny, czy uda mi się pojechać do Krynicy-Zdrój. Do tego biegu przygotowywałem się od stycznia i był to mój ostatni zaplanowany cel w biegowym życiorysie. Trzy tygodnie temu urodził mi się syn. I kiedy niespodziewanie wrócił do szpitala tydzień temu wszystkie priorytety wywróciły się do góry nogami. Z kilku stron doszły do mnie głosy, że nie powinienem jechać, że realizacja wątpliwego hobby na tle takiego zdarzenia to mój skrajny egoizm. Ale w środę okazało się, że z Ksawerym jest wszystko w porządku, mimo że kontrolnie zostanie w szpitalu jeszcze 2 tygodnie, praktycznie jakiekolwiek zagrożenie minęło. Z moimi córkami mogła zostać babcia, a decyzję o tym czy jechać czy zostać konsultowałem wyłącznie z moją żoną.
Dla kogoś z północy wyprawa na jeden "taki" bieg na południe Polski to 5 dni wyjętych z życiorysu. Bieg, który liczy 150 kilometrów i aby go ukończyć potrzeba od 20 do 35 h. Bieg, który zaczyna się o północy z piątku na sobotę i trwa do niedzieli rano. Taki bieg to długie rozstanie i dość spory egoizm.
Do Krynicy-Zdrój wyjechaliśmy w czwartek po pracy. Ekipa Tricity Ultra w komplecie, czyli: Michał, Staszek, Dominik i ja. Teoretycznie mogliśmy wyjechać dzień później i dotrzeć tuż przed startem, ale jednym z naszych największych strachów były dwie pod rząd noce w biegu. W piątek o północy chcieliśmy być jak najbardziej wypoczęci, dlatego późny przyjazd i długi sen był czymś zdecydowanie na rękę. Na miejsce dotarliśmy o 2:00 w nocy i spaliśmy do 10:00. Resztę piątku leniwie snuliśmy się między sklepem, łóżkiem a kuchnią. Na śniadanie jajecznica z 20 jajek. Potem leżakowanie, odbiór pakietów, leżakowanie, makaron na obiad i znów leżakowanie. Ostatnie godziny przed ciszą wyborczą. Każda z partii próbowała przekonać nas, że to ona właśnie wygra. Czuliśmy się podobnie. Zrobiliśmy wszystko co w mocy aby przygotować się na dotarcie do mety, ale reszta zależała wyłącznie od głosu natury i własnego ciała.
Etap I, Krynica-Hańczowa 0-22,2 km
Jestem pełen podziwu dla ekipy Łemko za profesjonalizm w podejściu do organizacji. Od miesięcy wiemy, że nie ma czegoś takiego jak przepisywanie pakietów mimo licznych prób "podejścia" tematu na forach. Zasady są czytelne i równe dla wszystkich. Nie ma kolesiostwa, nie ma, że na coś przymyka się oko. Jeżeli jest napisane, że mają być dwie sprawne czołówki oraz czerwone światełko na plecy - to oznacza, że bez zademonstrowania sprzętu można będzie tylko pomarzyć o otrzymaniu numeru. Dzięki takiemu podejściu wiesz, że nikt nie będzie próbował przyoszczędzić i masz pewność, że nawet wbiegając ostatni na punkt - będzie wystarczająco dużo izotonika, pieczonych ziemniaków czy zupy pomidorowej. Wiesz, że jesteś dokładnie policzony na każdym etapie. I jeżeli się zgubisz, albo zasłabniesz - to szybko zostanie to wychwycone. Ale tym razem było coś jeszcze, z czym nie spotkałem się nigdzie do tej pory - przed wejściem do strefy startu każdy musiał pokazać dowodzik do kontroli.
Krzysiek Gajdziński nie spał pewnie już od kilku dni, jego przedstartowe przemówienie pod październikowym północnym niebem Krynicy-Zdrój było nasycone halucynogennym klimatem, który dopiero później mieliśmy doświadczyć. I odliczamy, ten, dziewięć, eight, siedem, six, pięć, four, trzy, two, jeden, start.
...
Po 20 minutach patrzymy się na siebie z Dominikiem powoli podtruchtując pod pierwszą z górek. Jesteśmy na samym końcu. Za nami jest tylko kilkoro zadeklarowanych piechurów, który z zasady planują pokonać trasę pieszo. Patrze na tempo i mówię: "Wiesz Dominik, że jakbyśmy trzymali takie tempo jak teraz to patrząc na wyniki z zeszłego roku celujemy w pierwszą dziesiątkę?". Mimo wszystko uczucie zamykania stawki jest dość dziwne. Czekamy na pierwsze strumienie, które podobno rok temu sprawiły, że ludzie wycofywali się z biegu już na pierwszym punkcie. Ale takich, których nie można przejść suchą stopą na razie nie ma.
Etap II - Hańczowa-Bartne 22,2-47,9 km
Chwilę po wybiegnięciu z Hańczowej, na trasie pojawiają się dwa dość mocne podejścia i ostre zbiegi. Po pierwszym z nich Dominik nie wytrzymuje mojego tempa i... ucieka do przodu i mówi coś co zrozumiałem jako "poczekam na dole". Być może nie dość dobrze zrozumiałem, albo nie dosłyszałem końcówki, bo gdyby powiedział "poczekam na dole w Karlikowie na 136 km" to wszystko byłoby ok - bo tam (uprzedzając fakty) czekał :)
Do Bartnego biegłem więc sam i był to zdecydowanie najgorszy fragment biegu. Kilkukrotnie już przez to przechodziłem. Dystans pomiędzy 35 a 50 km to dla mnie totalna psychiczna katastrofa. Nie tyle nie chce mi się wtedy biec, ale generalnie zawsze podważam sens swojego biegania. Jestem w stanie zejść z trasy, zawiesić buty na kołku i obwieścić wszystkim, że kończę z bieganiem, bo objawiła mi się prawda i powiedziała "bieganie jest bez sensu". Umysł i uczucia mówią mi - zatrzymaj się. Do przodu pcha mnie tylko i wyłącznie statystyka. Bo statystycznie - większość kryzysów jest do przełamania. Po drodze spotykam Psa Komandosa. Idzie w przeciwnym niż ja kierunku. Przez chwilę myślę nawet "psy tak mają, trochę do przodu, trochę do tyłu, to normalne". Zagaduję Filipa i pytam o co chodzi. Chodzi o kontuzję i właśnie schodzą z trasy. Mówię mu, że bardzo mu zazdroszczę, że ma powód do zejścia. Filip mówi, że zazdrości mi, że mogę się jeszcze trochę poturlać po trasie. Nie wierzę mu wtedy. Ale pomiędzy 35 a 50 km nie wierzę nikomu.
Do Bartnego doczołguję się w fatalnym stanie psychicznym. Myślę sobie, że zjem trochę zupy, wezmę kubek kawy na drogę i po prostu wyjdę. Bezmyślnie. Zjadam kilka kubków pomidorówki z ziemniakami. Kilka kubków kawy. Do bukłaka izo do pełna. I jeszcze parę kostek czekolady. Wychodzę.
Bagna za Bartnem trochę mnie bawią. Rok temu Łemkowyna była znacznie bardziej błotnista, a ten odcinek podobno skonsumował niejednego buta. Teraz bawię się nim. Trochę podskakuję, trochę wpadam. Ale zanurzenie się po kostkę nie robi na mnie wrażenia. Jestem psychicznie przygotowany jeszcze z zeszłego roku, że błoto i bagna tnie się w prostej linii. Rok temu na dystansie 70 km nie miałem kijków. Dziś zastanawiam się jak to możliwe, bo biegać w takich terenach bez kijków jest duuużo trudniej. I nie chodzi mi tylko o dodatkowy power z rąk na podejściach, ale przede wszystkim o asekurację w niepewnym terenie.
Kiedy bagno się kończy mój telefon łapie zasięg i dłuuugo konwersuję sobie z żoną. Trochę badam teren, co by było jakbym się wycofał. Liczę nawet na to, że Grażka to podchwyci i powie, że jasne, że mam się wycofać, bo niedźwiedzie, bo noc straszna będzie kolejna i abym dał sobie spokój. Ale zamiast tego, co oczekiwałem gadamy o normalnych sprawach, jak co dzień, ja sobie biegnę, a życie toczy się dalej. W pewnym sensie próba pokonania 150 km w dzień i dwie noce w górach jesienią jest tak samo emocjonująca jak Teleexpress o 17:00. Ot, codzienność :) I tak sobie gadamy gadamy, a zbieg robi się fajny i łagodny. Można zapomnieć o zniechęceniu, po prostu biec.
Etap IV - Przełęcz Hałbowska-Chyrowa 64,2-80,9 km
Na punkcie spotykam Belga, który biegł Grand Trail Des Lacs Et Chateaux. Ja też tam biegłem - w nagrodę za relację z zeszłorocznej Łemko 70. Zamieniamy parę słów, a ja chwalę się belgijską buffka. Nie wiem czemu, ale ta rozmowa daje mi jeszcze więcej sił. Może przypomina mi mój bieg w Surister, gdzie z każdym punktem miałem więcej sił?
Zbiegam w dół, przez chwilę stykamy się z cywilizacją i wspinamy nudnym, mozolnym podejściem pod Łysą Górę. Za to kolejne kilometry granią przypominają mi biegi dookoła jeziora na Kaszubach. Krzaki, zakręty, lekko w górę, lekko w dół. W koleinie stoi jedna jedyna kałuża. Potykam się, staram złapać równowagę i wpadam do połowy łydki w wodę. Dookoła w zasięgu mojego wzroku nie ma drugiej kałuży. Ale słońce świeci na tyle fajnie, że nawet mnie to śmieszy. Pogoda niemal jak na Niepokornym Mnichu. Nastrój znakomity. Chyrowa na horyzoncie, pełna sentymentów z zeszłego roku. Czeka na mnie przepak, kilka głębszych oddechów i druga cześć wyprawy.
Etap V - Chyrowa-Iwonicz Zdrój 80,9-102,2 km
Po posiłku i generalnym podładowaniu akumulatorów wyruszam z Chyrowej około 16:00. Obawiam się, że gdybym był tutaj godzinę później bardzo ciężko byłoby po prostu wyjść w tężejący mrok. Ale dzięki ciepłemu zachodzącemu słońcu jest łatwo. Czuję się trochę jak bohater spaghetti westernu spoglądając na swój długi cień na polanie. Lecz za chwilę trzeba będzie skręcić w las i włączyć czołówkę.
Tutaj mniej więcej kończą się biegi, które znam. Nigdy nie zmuszałem się do drugiej nocy bez snu. Nigdy nie robiłem tego w górach. Na każdym punkcie wycofują się kolejne osoby, a słowa organizatorów, którzy powtarzają: "za chwilę odjeżdża Jeep do Komańczy i są wolne miejsca" brzmią jak pałowanie umysłu wymyślone przez Krzyśka z sadystyczną przyjemnością.
Trasę z Chyrowej do Komańczy wydaje mi się, że znam. Wcześniej uważałem to za mój atut, moją nadzieję na pokonanie tej trasy, ale w zestawieniu z rzeczywistością okazuje się, że pamiętam jedynie jej połowę. Druga jest niemiłą niespodzianką. Nie pamiętałem tych długich fragmentów asfaltu przed Iwoniczem, nie pamiętałem wielu połaci lasu. Miało być tuż tuż, a zakręty wiły się niemiłosiernie. Tak było już do samej mety...
I jeszcze jedno. Rok temu biegłem tutaj za dnia. Teraz był początek drugiej nocy. I zaczął wzmagać się coraz silniejszy wiatr. A przede mną była najstraszniejsza góra na całej trasie - Cergowa. W wsi za moimi plecami ujadały psy. Byłem całkowicie sam. Ani jednego światła czołówki przed lub za mną. Drzewa zaczęły skrzypieć. Podejście było coraz bardziej ostre i dzikie. Taśmy z oznaczeniami zaczęły fruwać na wietrze. Nie bałem się już wyłącznie dzikich zwierząt - zacząłem bać się ... upiorów. Podchodziłem w szalonym jak na moje możliwości tempie. W głowie miałem kocioł dzikich myśli: nie dać się zjeść, nie dać się opętać, nie dać się porwać przez UFO. I nie pomógł mi zbytnio widok krzyża na szczycie góry. Zbieg z Cergowej był długi, ale naprawdę szybki. Powitałem asfalt na drodze do Iwonicza niemal na klęczkach.
Etap VI - Iwonicz Zdrój-Puławy Górne 102,2-121,2 km
Już kilka km przed Iwoniczem zacząłem przeplatać ścieżkę z Kubą z 100hrmax.pl To jeden z blogów, który regularnie czytam i kilka razy nawet wdałem się w dyskusję. Kiedyś spieraliśmy się, czy przy Archive da się biegać :) Setny kilometr Łemkowyny do dobry moment, aby dokończyć dyskusję, prawda?
Wpadając do Iwonicza pamiętałem z zeszłego roku, ze punkt był gdzie indziej. Tym razem kątem oka widziałem jakąś bardzo głośną góralską imprezę a tasiemki niebezpiecznie kierowały mnie ku tym hałasom. No trudno, skoro tasiemki tak pokazują - trzeba biec. Scena totalnie surrealistyczna. Okolice godziny 21:00 A na podeście wiję się kilka osób, w tym jedna nawala w bęben, a druga przez mikrofon wykrzykuje na całą okolicę: "Aaaaaaaaa teraaaaaz zbliiiiiża się zawodnik z nuuuuuumerem STOOOOPIĘĘĘĘĘĆ, to Tooooooomasz Kaaaaaaaszkur. Przyjechał do nas z Gdaaaaańska!" Czy tak właśnie wygląda porwanie przez UFO? :D
Rzeczywistość przestaje mi się składać w czterowymiarową formę (przestrzeń+czas). Zaburzenia następują na wszystkich liniach. Dodatkowym wymiarem staje się temperatura. Ubieram się i rozbieram. Marznę i pocę się. Czuję, że organizm zaczyna mieć problemy z termoregulacją. Proszę Kubę abyśmy nie rozstawali się przynajmniej do Rymanowa. Przez chwilę nawet zastanawiam się nad powrotem do sceny szaleńców i poproszeniu o tego cholernego Jeepa do Komańczy. Ale po dostarczeniu porcji cukru do organizmu tryby ponownie zaskakują.
Kolejne 20 kilometrów to wejście w świat baśni i halucynacji. Czasem wydaje Ci się, że je kontrolujesz, ale w rzeczywistości układasz zależności na skraju świata realnego i bajkowego. Widzisz lód którego nie ma, ale nie wchodzisz na niego bo się pośliźniesz. Za każdym razem długo wpatrujesz się w pieniek zastanawiając się kiedy ten niedźwiedź wreszcie się ruszy. Albo przepiękne fraktale z zimowych kwiatów - cała przyroda zaczyna wyglądać tak jak w Avatarze.
Szczytem odrętwienia był moment, kiedy nagle zobaczyłem przed sobą idealnego Jezusa z Borji
Kuba opowiadał o drzemkach. On umie spać przez 30 minut. Co więcej już dwukrotnie na trasie spał (w Bartnem i Chyrowej). Ja właśnie dochodzę do 38-40 godziny bez snu i umawiam się z radością, że w Puławach Górnych zdrzemniemy się na pół godziny. Nigdy tego nie robiłem i choćby po to aby sprawdzić jak zachowa się organizm - bardzo chcę to zrobić.
Kiedy wpadamy do Puław z zaskoczenia śmieję się do rozpuku - przy stoliku siedzi Michał i Dominik. Michała na 80 km dopadł ITBS i jedyne o co walczy do bluza finishera, a Dominik holuje go do przodu. Mieli właśnie wychodzić, ale ja nie zamierzam rezygnować z drzemki i iść z nimi. Dostaję zupę dyniową, rozmawiam przez chwilę z kolegą, który pamięta mnie z TUT'a i idę się położyć. Śni mi się, że zmieniam baterie w czołówce. Mniej więcej tyle czasu sen trwa i nagle budzi mnie Kuba mówiąc, że właśnie minęły 24 minuty. Zakładam buty zataczając się. Wychodzimy na zewnątrz. Mamy niemal 3 godziny zapasu przed limitem i jestem niemal pewny, że po prostu wychodząc z Puław gwarantujemy sobie spokojne dotarcie w limicie na metę.
Etap VII - Puławy Górne-Karlików 121,2-136,3 km
Spaliśmy pół godziny, ale w tym czasie pogoda na zewnątrz zmieniła się w porywisty wiatr. Droga na wzniesienie jest pusta i wiatr miota nami niemiłosiernie. Nie jesteśmy w stanie rozmawiać. Na szczęście dość szybko udaje się złapać dobry rytm. W lesie wiatr się trochę osłabia, ale zaczynam się bać, że jakieś zwierze nas ani nie usłyszy, ani nie wywęszy i nagle staniemy oko w oko. Tym bardziej, że przez chwilę czuję bardzo wyraźny i intensywny aromat sierści. Przyspieszam i staram się nie myśleć o tym jakie zwierze tak pachnie.
Nagle, na ścieżce stoi zapalony znicz. Mamy godzinę, która nie istnieje - właśnie następuje jesienna zmiana czasu. Paręnaście metrów dalej ktoś pali ognisko. Boję się, ale idę do przodu.... lotny, niezapowiedziany patrol.... częstują mnie herbatą. Jest pyszna. Nie piłem nigdy pyszniejszej.
Przez góry przelewa się chmura, nasze czołówki brodzą w mgle, ale wiatr ją szybko przegania. Niebo zaczyna świecić czysto i intensywnie. Pamiętam, że przed ostatnim zbiegiem do Karlikowa będziemy mijać wieżę. Pokazuję ją Kubie i przez długi czas wmawiam, że tam właśnie idziemy. Świeci pięknie i pamiętając ŁUT70 z zeszłego roku jestem po prostu pewien, że musimy obok niej przejść. Kuba jest załamany, bo szacuje jej wysokość na kilkaset metrów w górę, ale takiego wzniesienia nie ma już na profilu trasy. Ja jestem przekonany. Kuba w końcu nie wytrzymuje i mówi: "Tomek, to są GWIAZDY ALBO PLANETY!!" Przypatrują się przez chwilę i zaczynam się śmiać. Tak, to są gwiazdy. Byłem skłonny iść tam skrótem przez knieje... ku gwiazdom...
Na zbiegu przed Karlikowem spotykam człowieka ubranego w folię NRC z rękawami a la srebrne skrzydła gwiazd italo disco z lat 80-tych. Nie poznaję go nawet jak się odwraca. To Michał. Zejścia z ITBS'em to dla niego masakra. Na dole czeka Dominik.
Etap VII - Karlików-Komańcza 136,3-150 km
To jedyny punkt, gdzie nie uzupełniam nic z jedzenia ani picia. Meta jest blisko, za chwilę będzie ranek. Jeszcze tylko jedno podejście, polana, las i chodnik w Komańczy. Ruszamy w czwórkę. Oddaję Michałowi kije (swoje zostawił w Chyrowej). Mi już nie będą potrzebne - jemu mogą uratować nogi na zbiegach. Ale po podejściu zamiast długiej polany mamy las. Dłuuugi las. Dopadła nas zbiorowa amnezja bo nikt nie pamiętał takiego układu końcówki trasy. Robi się jasno. Pojawia się w końcu polana. Rok temu słuchałem tutaj przy zachodzącym słońcu The Dark Side of the Moon - Pink Floyd. Tym razem nie słucham niczego. Nie wysłuchałem ani jednej płyty, ani jednej piosenki przez cały bieg. Nie chciałem ani na chwilę wyłączyć swoich zmysłów. Działając na granicy jawy i snu były potrzebne mi wszystkie. Tym razem jednak robię zdjęcie. Wschód nie jest specjalnie piękny, bo niesie ze sobą lodowaty wiatr, który zrywa nam kaptury z głów.
Zbieg do Komańczy dłużył się, ale niósł ulgę. Kiedy zobaczyliśmy pierwsze płoty, potem asfalt i wiadukt kolejowy - byliśmy w domu.
Dominik, Kuba i ja - dotarliśmy na metę po 32 h i 39 minutach
Michał - kuśtykając, kilkanaście minut po nas
Staszek - w czasie 29h 23 minutach
* * *
Na mecie czekał medal, bluza finiszera, pierogi i zupa. Chwilę później udaliśmy się do autobusu do Krynicy. Dominik i Michał odpadli od razu. Stasiu był już lekko wyspany. Ja nie byłem w stanie zasnąć i po kilku próbach zająłem głowę rozmową z Hanią i Jankiem.
A tak wysiadaliśmy z autobusu:
Za kilka dni powrócę do sumy moich strachów, które oswajałem przed biegiem i zrewiduję je raz jeszcze. Na razie ciągle żyję halucynacją, resztkami błota na butach i zapachem niedźwiedziej sierści.
Na koniec jedno proste słowo do organizatorów. Dziękuję. Za sprawną organizacje, uśmiech i szaleństwo, za krzyki "RIBA RIBA", za ziemniaki, pomidorową, podwójną porcję jedzenia w Chyrowej, za teatr w Iwoniczu, za ciepłą herbatę na lotnym patrolu, za opiekę w trakcie drzemki w Puławach. No nie ma się do czego przyczepić, naprawdę. No i przyślijcie mi tę bluzkę Finishera w XL'ce ok? ;)
Świetna relacja!! Kto nie biegł, ten nie poczuje tych 32 godzin, ale przynajmniej się zbliży dzięki takim wpisom. No i oczywiście składam Ci gratulacje :)
OdpowiedzUsuńCzil, czil, to chyba oszustwo! Na tych zdjęciach w ogóle nie widać zmęczenia! :D
OdpowiedzUsuńA tak na serio, to podziwiam bardzo. I gratulacje.
Tradycyjnie gratulacje :) Kurcze te 10-12 km kręcone po okolicach zbiorników retencyjnych robi się takie małe i nieistotne :)
OdpowiedzUsuńTak było!
OdpowiedzUsuń(Kuba)
Świetna relacja, kapitalna! Gratuluję ogromnie. Dla mnie taki dystans i czas wysiłku są póki co poza wyobrażeniem, ale czytając takie rzeczy aż chce się pobiec... Właśnie zyskałeś nowego stałego czytelnika:)
OdpowiedzUsuńHeh, dzieki :) Ja czytam Twojego bloga także od jakiegoś czasu. Nie przeceniajmy tej 150-tki. To nie był ekstremalny wysiłek dla ciała. Ono miało tylko jedno zadanie - pozostać sprawne. Reszta to zabawa z głową i logistyka.
UsuńTwoje relacje z biegów ultra są świetne. Aż chce się wziąć udział w tych biegach. Gratuluję!
OdpowiedzUsuńDoceniam, że nie jestem z północy Polski.
OdpowiedzUsuńI troszkę się cieszę, że takie długie dystanse to jeszcze przede mną.
Ja czasu mam coraz mniej, bo za rok wchodzę w M40 :D
Usuń