To pierwszy medal w tym roku. W ubiegłym o tej porze miałem ich już pewnie kilkanaście. Ale w tym poza bieganiem dla siebie zaliczam parkruny lub biegam z ekipą Tricity Ultra. W Ardenach medali na mecie nie było, zaś Mnicha nie ukończyłem. Obracałem ten medal w rękach całą sobotę tonąc w endorfinach. Naprawdę niesamowite, że ostatni raz metalowy krążek zawisł na mojej szyi jesienią po Łemkowynie.
Ultra zaczyna się po 50-tce - niby to frazes, jednak jest w nim sporo prawdy. Myślę, że za to właśnie kochamy ultra, za ten stan, do którego doprowadzamy organizm podczas długiego wysiłku. Za tę uzależniającą mieszankę chemii i psychologii. Gdyby można było go kupić na czarnym rynku byłby to pewnie jeden z najdroższych narkotyków. Ale nie można... trzeba go wypracować, trzeba na własnych nogach zmęczyć 50 kilometrów, aby za tą granicą doświadczać stanu, w którym mówienie samemu do siebie najgłębszych sekretów swojej duszy przecinane siarczystymi k**** jest po prostu naturalne. Las wysłucha. Las czasami nawet odpowie.
* * *
- A tak naprawdę to czemu ja nie biegnę TUTa? - doskonale pamiętam ten moment, kiedy stałem w ostatnią środę na czerwonych światłach i zadałem sobie to pytanie. TUT - Trójmiejski Ultra Track, 65 kilometrowy bieg po Parku Krajobrazowym ciągnącym się między Gdynią a Gdańskiem. To miejsce, w którym regularnie biegam, znam większość jego ścieżek. Znam też Michała, który współorganizuje ten bieg. A o Kamilu Leśniaku sporo słyszałem i czytałem w książkach. Najszybszy Polak w UTMB. Nawet żonie, ostatnio opowiadałem o nim: - Co za koleś! Dzieciak praktycznie! Przed startem w UTMB pojechał na miesiąc pod namiot w Alpy praktycznie bez grosza w kieszeni aby sobie pobiegać na wysokościach. Czasem mówią o nim polski Kilian, ale za parę lat to w Hiszpanii będą o Jornecie mówić, że to kataloński Kamil.
- A tak naprawdę to czemu ja nie biegnę TUTa? - światła wciąż paliły się na czerwono. Wybrałem numer do Jarka i kiedy odebrał zapytałem: A tak naprawdę to czemu ja nie biegnę TUTa? Jarek dzień przed biegiem przemierzył całą trasę z kilometrem żółto-czarnej taśmy na plecach i żywiąc się kilkoma batonami i wodą w 14 godzin zawieszał jej metrowe fragmenty na gałęziach. Robił to z pozycji biegacza i dał z siebie absolutnie wszystko. Oznaczył to tak, jak pragnął aby było oznaczone w idealnym biegu. Poza Jarkiem oczywiście były też inne ekipy, cały sztab ludzi przemierzających trasę w ciągu ostatnich 24h przed biegiem jak i tuż przed nim oraz w trakcie. Oznakowanie musiało być perfekcyjne.
Nie planowałem TUTa w swoim harmonogramie wakacyjnym bo wcześniej kompletnie nie wiedziałem gdzie będę 25 lipca. Wakacje to okres często bardzo spontanicznych działań, kiedy plany piszą się z dnia na dzień. Ale tym razem to TUT wpisał się w mój spontaniczny plan. Okazało się, że można jeszcze dostać pakiet na ten bieg i kilka godzin później otrzymałem potwierdzenie, że jestem zapisany.
* * *
Dam ci stówę jak pobiegniesz tak ubrany - powiedział do mnie Kamil Leśniak kiedy w piątek tuż po 15-tej odbierałem pakiet. Marynarka i jasnoniebieska koszula. Hmm... dla mnie to normalne, w roboczy dzień o takiej godzinie. Ale na Kamila patrzę przez pryzmat lektury Szczęśliwi biegają ultra. Szczerze mówiąc nie wiedziałem co odpowiedzieć :) Patrzyłem tylko na Michała i Kamila wydających pakiety kolejnym uczestnikom i widziałem, że to co robią pochodzi z głębi duszy. Nad sklepem biegowym unosiła się specyficzna aura kameralnego ultra... Ta aura dotkliwie zrzuciła mnie na ziemię o 22:00 kiedy dzieciaki zasnęły a ja zacząłem kompletować plecak na następny dzień. Bieg startował o 6:00 rano. Z Gdyni. W pierwszym odruchu wykombinowałem jak tam dojechać w stylu mieszczucha. Czyli idę na przystanek autobusowy dwa przystanki dalej, bo o tej porze nocy ode mnie nic nie jeździ. Potem na pętli przesiadam się w tramwaj, który wiezie mnie na SKM by po 2h drogi dotrzeć finalnie do Gdyni na start. Ale... ale gdybym udał się od razu na tramwaj i to trzy przystanki dalej, to kosztem porannego trzykilometrowego truchtu mógłbym spać 30 minut dłużej!
* * *
Obudziłem się o 3:30. Dziesięć minut przed budzikiem. Używam ich tylko w ostateczności. Kiedy byłem mały naczytałem się, że w trakcie snu ciało astralne wędruje poza ciałem fizycznym i nie można się gwałtownie budzić. Po prostu programuję mózg na obudzenie się na konkretną godzinę i to się sprawdza. Zjadłem ugotowany dzień wcześniej ryż z bananem, zarzuciłem plecak i wybiegłem na tramwaj. Po 20 minutach byłem na przystanku, a kilkanaście minut później czekałem na peronie Gdańsk Śródmieście na SKM w kierunku Gdyni.Z pociągu wysypali się ludzie po całonocnej imprezie w Sopocie. I ci młodsi i ci w moim wieku z trudem łapali równowagę i zamglonym wzrokiem szukali odpowiedniego kierunku. Kilka lat temu wysypałbym się z tego samego pociągu w takim samym stanie. Tym razem byłem po drugiej stronie barykady. Ale tylko przez chwilę sam. Przez kolejne stacje kolejka zapełniała się biegaczami udającymi się na start, aby finalnie w Gdyni wysypać się grupą kilkudziesięciu osób w obcisłych gaciach, plecakach z rurką bądź jaskrawych skarpetach pod samo kolano.
Na starcie była nas setka. Ostatnie pół godziny minęło w jedną minutę. Mnóstwo znajomych twarzy, ledwie starczyło czasu aby z każdym zamienić kilka słów. Początek trasy znam dość dobrze, to żółty szlak łączący dworzec PKP w Gdyni z dworcem PKS w Gdańsku prowadzący w 99% przez lasy. Wiem, że sam start będzie pod górkę i absolutnie nie ma sensu na nią podbiegać. Obawiam się trochę aby grupa mnie nie poniosła, dlatego taktycznie ustawiam się z tyłu.
Kiedy po pierwszych trzech kilometrach odbijamy z żółtego szlaku aby meandrować po Gdyńskich zaułkach TPK nie wiem czego się spodziewać. To praktycznie jedyne miejsce trasy, które nie obiegałem wcześniej. Doskonale jednak wiem, że końcówka biegu będzie po najtrudniejszym ze wszystkich szlaków Trójmiejskiego Parku - szlaku zielonym, który naprawdę niczym nie ustępuje w trudności prawdziwym górom. Będą ostre podejścia bez absolutnie żadnej nagrody w postaci łagodnych zbiegów... Ale początek wydaje się bardzo łatwy. Zdecydowanie zbyt łatwy dla tych, którzy nie znają drugiej połowy trasy i szacują swoje siły poprzez obserwację pierwszej jej części. Kilometry idą łatwo i wciąż dość płasko. Jest nawet wesoło. Praktycznie cały czas z kimś rozmawiam, żartujemy, Janek bryluje opowieściami z Lądka, jak to skusiło go wycofanie się w połowie trasy i odebranie medalu za krótszy dystans i że za rok to na pewno będzie 240km! Na oznaczenia trasy nie zwracam uwagi, bo cały czas jest ktoś przede mną w zasięgu wzroku i po prostu nie można się zgubić. Kiedy wpadamy na pierwszy punkt odżywczy na 22 km grupa lekko się rozpada. Część poleciała od razu, część została dłużej. Ja starałem się nie marnować czasu tylko uzupełnić bukłak, wziąć do ręki to co zamierzam zjeść i oddalić się marszem konsumując po drodze.
Od tego momentu biegłem już sam. Zostałem na solo ze swoimi myślami. Czułem się jeszcze na tyle dobrze, że nie zacząłem zadawać sobie tradycyjnego pytania dlaczego biegam? Po prostu leciałem do przodu i notowałem krótkie fragmenty rzeczywistości: przejście w kucki pod mostem przez ulicę Wielkopolską, ktoś przede mną zatrzymał się aby objadać się malinami z krzaków i nawet nie wiem kiedy zaczęło padać, już wtedy czy dopiero po drugim punkcie. Ale ten deszcz był czymś gigantycznie przyjemnym. Każdy z nas miał chyba obawy, że bieg planowany na 25 lipca może odbyć się w 30-stopniowym upale, a tymczasem temperatura oscylowała przy 20 stopniach i zaczął padać orzeźwiający deszcz.
Ale przy 35 kilometrze to pytanie w końcu musiało paść. Moja głowa zwróciła się do mnie tradycyjnym dlaczego biegasz? Nie miałem gotowej odpowiedzi. Nie chciało mi się jej szukać. Nie wymyśliłem nic lepszego niż "Jurkowe" - bo czasem tak trzeba. Moja głowa tego nie kupowała. Nogi pozbawione woźnicy coraz częściej przechodziły do marszu.
W tym stanie przetoczyłem się przez punkt na 41 kilometrze. Uzupełniłem płyny i poczłapałem dalej. W tym samym stanie po raz chyba dwunasty tego dnia spotkałem Mariusza na ostatnim punkcie 10 km dalej.
Droga wciąż wiła się bez celu. Zrobiłem sobie jedyne tego dnia klasyczne selfie, schowałem aparat do plecaka i zapytałem swoich nóg - a co by było jakbyście wbrew głowie zaczęły biec?
I wtedy wreszcie stało się to na co czekałem. Teren stawał się coraz trudniejszy. Do mety wciąż było kilkanaście kilometrów ale odzyskałem całkowitą radość z tego co robię tu i teraz. Tak jak napisałem we wstępie - ultra rozpoczyna się po 50-tce. I nie mam na myśli tempa - tylko przyjemność z pokonywania kolejnych kilometrów. Ale przyjemność przekłada się też na tempo. Na ostatnich kilometrach przed metą wyprzedziłem chyba z 10 zawodników samemu będąc wyprzedzonym tylko przez jednego, który mijając mnie rzucił: "chciałem złamać 8h, ale tu są cholerne góry!!"
Kiedy po ostatnim zbiegu zobaczyłem przez lukę w tunelu pod trasą budowanej pomorskiej kolei metropolitalnej moje córki biegnące z okrzykiem "OOOOOoooo TATA biegnie!!!!!" trochę się nawet wzruszyłem. To dla nich tak naprawdę zacząłem biegać. Nie chciałem aby miały grubego ojca.. A niedługo będę miał jeszcze jeden, trzeci, mały powód do biegania.
Na mecie było swojsko, sympatycznie i kameralnie. Tak właśnie miało być. Spędziliśmy tam kolejną godzinę, która minęła w jedną minutę. Zwolo przyniósł mi piwo, dziewczyny dostarczały kubeczki z wodą i izotonikiem. Karolina i Jaromir tonęli w ekstazie z powodu pierwszych w karierze podiów w kategorii najszybsi mieszkańcy trójmiasta.
Podsumowując. Ten bieg dał mi w kość, bo każdy bieg 50+ w kość trochę daje. Zielony szlak na końcu to była wisienka na torcie. Oznakowanie perfekcyjne. Punkty żywieniowe - ciężko chcieć coś więcej. No i najważniejsze. Atmosfera. Bieg ultra może zrobić każdy. Po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym też każdy może biegać. Ale taki bieg jak ten, mogą zrobić tylko ludzie o czystym sercu i miłości do biegania. Do zobaczenia za rok!
Cóż jak w coś tyle osób wkłada serce to musi być dobrze ;)
OdpowiedzUsuńP.S. Dwa kilometry taśmy :) nie jeden :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńWitam. Bardzo ciekawa relacja :-). Tak się składa, że dosłownie przed chwilą opłaciłem start w zimowej edycji na 2017 r. Będzie to moje pierwsze Ultra i gacie mam pełne, ale w końcu raz się żyje ;-). Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń