Nigdy nie jest za gorąco na Manu Chao. Podczas kiedy na wszystkich portalach biegowych i większości blogów ostatni weekend obrodził setkami porad czy i jak biegać w upale i jak się nawadniać - mi w głowie cały czas grał Manu Chao. Ta muzyka to mikstura śródziemnomorskiego klimatu ze wszystkich krajów basenu tego morza. Na tej płycie znajdziemy teksty śpiewane po hiszpańsku, francusku jak i arabsku. I klimat. Gorący, gęsty ale i pełen luzu i spokoju.
To kolejna płyta kompletnie inna gatunkowo od mojego "mainstreamu". Hiszpańsko-francuski folk? Brazylijski klimat? Jak coś takiego może mi się podobać? :) A jednak, jest w tej muzyce gigantyczna autentyczność. Ten chłopak wyśpiewuje swoje serce, swoją tułaczkę, lata grania na ulicy i po knajpach. A nie ma nic ważniejszego w muzyce niż szczerość.
Kiedy biegam i słucham Manu Chao wcale nie mam ochoty znikać w lesie i biegać po miękkich ścieżkach. Świetnie czuję się na betonowych chodnikach, mijając roboty drogowe i zapach kładzionego asfaltu. Obok kobieta wysiada z autobusu i kupuje truskawki z ulicznego stoiska. Ludzie wracają z pracy, jedzą hamburgery z budki, piją coca-colę, palą papierosy i rozmawiają przez telefony. Wycieram pot z czoła i biegnę dalej...
W 2006 roku byłem z moją przyszłą żoną na koncercie Manu Chao na Openerze w Gdyni. Może to zabrzmi głupio, ale te 1,5 godziny pod dużą sceną kiedy było jasno, gorąco, a kurz szedł spod stóp - to był jeden z najlepszych koncertów na jakich byłem. Nie chodzi o kunszt muzyczny, ani klimat - ale radość, taniec i łączność z publicznością. Zupełnie nie w moim stylu, a jednak ;)
Patrzę na nasze zdjęcie z 2006, na chwilę przed koncertem Manu Chao. Trochę czasu upłynęło. Wydarzyło się mnóstwo. Ale do fryzjera jakoś nigdy nie miałem po drodze :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz