Gdyby jednym tchem wymienić najważniejsze i największe zespoły lat 70-tych tworzące kanon rocka progresywnego w KAŻDEJ wypowiedzi musiałoby się znaleźć słowo YES. Praktycznie od dwóch lat, od kiedy prowadzę tego bloga płyta Close to The Edge była o krok od znalezienia się w moim kąciku. Wspominałem o niej kilkunastokrotnie, zawsze jako przykład, że najlepiej biega się wtedy, kiedy muzyka nie determinuje rytmu, a jedynie tworzy atmosferę. Yes to właśnie taka muzyka. Płynące warstwy nut wypełniają w całości zmysły i nie ma miejsca na zmęczenie...
Przy Close to the Edge oraz Fragile biegłem swój pierwszy półmaraton (dwa lata temu w Sobieszewie). Obie z nich to klasycznie pewniaki na biegowe ścieżki. Nie podlegają rotacji. Nie kasuję ich z telefonu nigdy.
Trzy dni temu zmarł na białaczkę założyciel i basista Yesów - Chris Squire. Praktycznie jedyny członek zespołu, który był w nim od samego początku. Nagrywał każdą płytę Yes. Miałem to szczęście widzieć i słyszeć na żywo Yesów jeszcze w 1998 roku. Co prawda była to trasa dość słabej płyty Open Your Eyes, ale usłyszeć na żywo And You And I, Siberian Khatru, Rundabout czy Heart of the Sunrise... ech... nawet trzygodzinne nocne oczekiwania na dworcu w Inowrocławiu na przesiadkę na pociąg do Gdańska nie zepsuło tego wrażenia.
Moi muzyczni idole odchodzą grać swoją muzykę gdzie indziej. Nie powinno to nikogo dziwić. Kiedy zacząłem wsiąkać w rock progresywny w czasach swojej młodości, oni już wtedy byli mocno podtatusiali a ich gwiazdy drugiej świeżości. A od tego czasu minęło ponad 20 lat...
Biegając dzisiejszego wieczoru włączyłem Close to the Edge. Pomimo wirtuozerii Steve Howe, Billa Bruforda czy Ricka Wakemana (nie wspominając o mega charakterystycznym głosie Jona Andersona) - słuchałem przede wszystkim gitary basowej, Rest In Peace, Chris Squire. Jesteś geniuszem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz