piątek, 26 lipca 2019

Thassos - dzień 1


Kiedy byliśmy z żoną młodsi naszym wakacyjnym sportem było szukanie najtańszych lastów. We dwóję do była fajna przygoda. Potem robiliśmy to samo, ale już w standardzie 2+1. A kiedy na świat przyszła nasza druga córka kilka razy zderzyliśmy się z faktem, że planowanie lasta w pakiecie 2+2 kończy się ... pakowaniem namiotu do bagażnika i jechaniem w ciemno do Chorwacji.

Od kiedy tworzymy rodzinę 2+3 organizowanie wakacji jest wciąż romantyczne :) ale po prostu przesunięte w czasie o pół roku. Ferie planuje się latem, a wakacje w styczniu. Oczywiście takie wakacje robimy na własną rękę. Miejsce, do którego trafiamy tak naprawdę determinuje jakieś nowe super tanie połączenie lotnicze. Regularnie przeglądam stronę Ryanaira i co jakiś czas wynajduję takie kwiatki jak na przykład 5 biletów w dwie strony z Gdańska do Bergamo za mniej niż 500 zł łącznie za wszystkich... ale to był rekord. Zazwyczaj jest trochę drożej, ale i tak tanio.

No mamy właśnie końcówkę lipca, a my od dwóch dni siedzimy 200 metrów od plaży na Thassos. To Grecka wyspa na północy można Egejskiego. Prawdę mówiąc pół roku temu nie miałem o niej pojęcia... Ryanair lata tutaj z Poznania. Nie na wyspę, ale do Kavali. Tam wystarczy wypożyczyć auto (co ważne, tylko lokalni operatorzy pozwalają na podróż autem promem na wyspy, więc wypożyczając je w ogólnoświatowych sieciówkach narobimy sobie tylko problemów). 15 kilometrów od lotniska wypływa prom, a po 40 minutach jesteśmy już na Thassos. Kolejne 20 minut drogi od portu jest miejscowość Skala Potamia. Wybraliśmy ją zupełnie randomowo :)



* * *

Wakacje i bieganie rządzi się swoimi prawami. Jadąc pół roku temu na Fuertę pisałem, że nie mam absolutnie żadnych przewidywań czy będę biegał codziennie, czy wcale. Skończyło się na łapczywie pochłanianych grubych kilometrach każdego dnia. Księżycowy krajobraz Fuerteventury totalnie mnie zachwycił. Bieganie doskonale wpasowało się pomiędzy zwiedzanie i sjestę a na blogu powstał cały cykl, dzienniczek codziennego biegania i zwiedzania.

Czy tym razem również powstanie tyle wpisów? Zobaczymy :) Oby tak.

* * *

Kiedy wczoraj obudziłem się mając po jednej stronie okna ponad 1000 metrowe wzniesienie, a po drugiej długą na kilka kilometrów plażę poczułem, że to będzie dobry urlop. Ponad 30 stopni w cieniu nie robi żadnego problemu. Da się biegać. Jest nawet fajnie. 


Rano takiej temperatury jeszcze nie było, choć kiedy w okolicach 8 wybiegłem na pierwsze, krótkie zwiedzanie inni biegacze raczej już kończyli swoje poranne joggingi. Minąłem kilku na promenadzie wzdłuż morza. Moim celem było ogarnąć wzrokowo okolicę, zrobić rozpoznanie, sprawdzić gdzie jest spożywczak, gdzie stoi rolnik z arbuzami, czy bezpośrednio z łajby rybak sprzedaje to co złowił, no i jeszcze sprawdzić lokalne ceny. To nie był długi bieg. 3,5 kilometra po budzącym się niewielkim portowym mieście. Przy okazji kupiłem bułki i patelnię :)

Godzinę później zrobiłem tę samą trasę, ale całą piątką. Trwała jakieś 10 razy dłużej, bo zawierała przerwy na lody, spacer po kolana w morzu i na końcu kąpiel na szerokiej piaszczystej plaży. 




* * *

Jednak prawdziwa biegowa historia rozpoczęła się w czasie sjesty. Po lunchu, kiedy termometr pokazywał spokojnie ponad 30 stopni, powietrze stało w miejscu a słońce świeciło bez przeszkód, cała wyspa schowała się domach. To całkiem normalne na tej szerokości geograficznej. Moja rodzina też zaległa w domu. Ale dla mnie to była szansa aby... pójść pobiegać.

Biała koszulka na ramiączkach, czapka z kaszubskiej poniewierki, niebieskie altry, 1 euro w kieszonce i ruszyłem. Chciałem pobiec szutrową drogą do Marble Beach. To podobno jedna z ładniejszy plaż, do których dość ciężko się dostać samochodem (kilka km po szutrze, jak coś się stanie - wypożyczalnia nie uwzględni ubezpieczenia). 



Gdzieś w połowie drogi zacząłem mieć wątpliwości. Nie miałem nic do picia, a temperatura momentalnie wysysała ze mnie całą wilgoć. Dodatkowo planowałem około godzinny bieg, ale samym początku kilka razy się pogubiłem i miałem nadrobione 2 kilometry ekstra. 

Jednak doznałem czegoś, na co człowiek czeka całe życie. Na te krótkie momenty, gdzie naprawdę droga staje się celem. Patrzyły na mnie białe owce i czarne kozy. Od czasu do czasu drogę przeciął spłoszony baran. Płoszyliśmy się nawzajem, bo baran potrafi nieźle bodnąć tymi rogami. Droga wznosiła się i opadała. Po jednej stronie góra, a po drugiej dzikie zatoczki. Zero osób. Zero spacerowiczów czy tym bardziej biegaczy. Od czasu do czasu minął mnie ktoś na quadzie burząc tę oddaloną o ledwie kilka kilometrów od miasta, atmosferę ciszy, spokoju i przyrody, w której człowiek jest tylko gościem. 


Pomyślałem wtedy, że właśnie odnalazłem swoją ścieżkę na tej wyspie. I że kiedyś wezmę Dominika i resztę ekipy i przyjedziemy tutaj obiec ją dookoła. To tylko 100 km :)

Wiedziałem już, że nie dobiegnę do Marble Beach, bo usta mam suche jak słoma w sierpniu a tym 1 euro w kieszeni to mogę sobie co najwyżej pożonglować. Nie wiedziałem tylko czy zawracać już,  czy za 100 czy 200 metrów. 



Ale decyzja podjęła się sama.

A było to tak. Widzę coraz mniej kóz, a więcej owiec i baranów na ścieżce. Nagle zaczynają przebiegać parami i nawet trójkami czy piątkami. Kilka czarnych baranów się dziwnie na mnie patrzy. Co więcej jeden biały baran też się dziwnie patrzy... i NAGLE ten biały baran mówi to mnie "HAU!"

Moje rozmyślania dobiegły końca. W ułamku sekundy podjąłem decyzję, że warto natychmiast zawrócić, bo wiecie... bo tak bez wody to nierozsądnie biec dalej :)


Droga powrotna była trochę szybsza. Chwilami po tych górkach skakałem nawet po 4:30. Kiedy tylko wbiegłem do cywilizacji wpadłem do pierwszego sklepu, wygrzebałem 1 euro z kieszeni i wymieniłem na zimnego Mythosa. Wychyliłem go w stylu polskiego Janusza, pół kroku za drzwiami sklepu, bez zdejmowania czapki, jednym porządnym łykiem.

Otarłem pianę z wąsa i pobiegłem do domu. Całkiem fajne się robią te wakacje :)

cdn.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy