Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Od dłuższego czasu powtarzam, że cosobotni parkrun jest dla mnie papierkiem lakmusowym aktualnej formy, że staram się go pobiec na maksa niezależnie od momentu w mikro i makroplanie treningowym. Coraz dokładniej potrafię wyczuć swoje możliwości i jak wytrawny traper z książek Wiesława Wernica ślinię palec, wystawiam na wiatr i stwierdzam:
Jestem w formie na 19:00 ale:
- jest dość ciepło, więc 19:45 będzie dobrym wynikiem, albo
- zajechałem się w środę interwałami, w czwartek poprawiłem 10 km w drugim zakresie, a w piątek nie miałem co robić i poszedłem na dwór powłóczyć ciężkimi nogami, więc wszystko poniżej 20:00 będzie mega sukcesem, albo
- strasznie wieje, więc pewnie na 3-cim km wiatr zabierze mi 10 sekund, których nigdzie nie nadrobię, więc 19:15 to będzie sztos, albo
- nie pamiętam jak wychodziłem wczoraj od Kamila, więc 22:30 na autopilocie to wciąż superforma.
- itd itd
Ale jeżeli już biegnę, to biegnę na maksa. Ja wiem, że filozofia parkrunowa, to przede wszystkim fun, a potem run. I tak przez lata to traktowałem, ale ostatnio mój fun ma zdecydowanie więcej run.
I w tym momencie wchodzi parkrun, cały na biało i daje nam wszystkim coś pomiędzy fun & run.
- Parkrun nigdy nie będzie tylko biegiem fun. Biegnąc w grupie, biegnąc miedzy ludźmi organizm działa atawistycznie i wyzwala coś więcej niż na samotnym treningu. Staramy się o kilka % bardziej, nawet jeżeli robimy to nieświadomie.
- Ale parkrun nie będzie też czystym wyścigiem. I nie tylko dlatego, że nie chce taki być z definicji, ale również dlatego, że mało kto robi pod każdy z tych cosobotnich porannych biegów przygotowania jak pod poznański maraton, albo chociaż Bieg Europejski w Kosakowie. Cytując Baranowskiego "biegnąć parkruna na wynik musiałbym myśleć o sobotnim poranku przy piątkowej kolacji". Czysty wyścig, to taki, pod który robimy przynajmniej tygodniowe ostrzenie formy. W przypadku parkruna, mało kto myśli o nim nawet podczas wspomnianej piątkowej kolacji.
Kilka tygodni temu Mikołaj (5 lat namawiałem go na parkuna! W końcu jak zaczął, to od razu w proustowskim stylu - w poszukiwaniu straconego czasu, całą rodziną, razy pięć!) podjął trochę podobny wątek na reddicie. Czy bieganie co tydzień piątki "na rekord" ma sens.
Dyskusja poszła w swoją stronę: https://www.reddit.com/r/running/comments/c90vu5/is_racing_trying_to_beat_pb_every_week_a_good_idea/
W mojej opinii to bieganie na rekord nigdy nie będzie bieganiem na rekord, bo tak się bez przygotowań po prostu nie da. To będzie wciąż tylko papierek lakmusowy dyspozycji dnia, która jest pochodną zachowań poprzedzającego tygodnia.
Tydzień temu złamałem 19 minut o 3 sekundy. 18:57. Przygotowywałem się pod ten bieg 3 dni. O tym, że może w sobotę pobiegnę szybko pomyślałem dopiero w środę wieczorem. Może to zabrzmi butnie, ale mam wrażenie, że gdybym pomyślał o tym biegu 14 dni wcześniej, to 18:30 byłoby w zasięgu całkiem spokojnie.
* * *
I teraz pora, aby złamać wszelkie "mądrości", o których tutaj piszę. Ostatni parkrun #158 wcale nie pobiegłem jako papierek lakmusowy aktualniej formy. Zacisnąłem ręczny i chciałem zrobić całość tempie 4:15 min/km. Udało się tylko po środku. Skrajne kilometry biegłem bliżej 4:00 min/km choć wcale tego nie czułem.
Dlaczego 4:15 min/km? Bo to jest tempo, które już całkiem niedługo nie da mi spokojnie spać. Już mi nie daje... ale temat przedmaratońskich dylematów, to temat na kolejne minimum 2 wpisy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz