Pink Floyd zna każdy. Są dla ostatnich 50 lat w muzyce tym czym był Leonardo da Vinci dla renesansu. A ich dwupłytowy, trwający 1h 20min album The Wall z 1979 roku to taka Mona Liza muzyki rockowej, a nawet całej popkultury tych czasów.
Jestem absolutnym fanem Rogera Watersa i wielokrotnie o tym tutaj wspominałem. Jego każdej płyty z zespołem i solowej. Wybaczam mu nawet jego polityczne wygłupy, wszak twórczość Watersa od dawna nie była od niej wolna. Trudno. Muzyka jest genialna.
The Wall ma trzy odsłony.
- Dwupłytowy album, opowieść o człowieku vs społeczeństwo, które na każdym etapie życia buduje wokół niego mur. Muzyczna podróż nasycona atmosferą alienacji, którą można zestawić z lekturą Procesu Franza Kafki. Płyta, która wstrząsnęła latami mojego dojrzewania. Słuchałem jej setki razy.
- Film Alana Parkera. Ta sama opowieść jeszcze raz, ale tym razem w formie obrazu i dźwięku. Dopiero wtedy zrozumiałem o czym jest ten album, o czym chciał powiedzieć Waters. Dziś słuchając The Wall wciąż widzę Boba Geldofa grającego w filmie rolę Pinka.
- Zburzenie muru berlińskiego. Jestem z tego rocznika, który pamięta na żywo transmisje z czasów, kiedy wschodnia Europa odzyskiwała wolność. Jej symbolem było zburzenia muru berlińskiego. Kilka miesięcy później Roger Waters wraz z całą gigantyczną plejadą największych nazwisk odegrał tam cały album The Wall. Utwór po utworze. Oglądałem transmisję na żywo w TVP i do dziś uważam, że były to najbardziej emocjonujące dwie godziny jakie kiedykolwiek spędziłem przed telewizorem. Rok 1990. 21 lipca 1990.
Ta muzyka była wtedy tak głęboko we mnie, że przez kolejne lata nie byłem w stanie jej słuchać. Ale powód jest trudny do wytłumaczenia... Po prostu kiedy po latach zaczynałem słuchać The Wall oczekiwałem burzy z piorunami, gradobicia i tęczy jednocześnie. Miała miotać moimi zmysłami jak kiedyś. Ale to już nie było to. To była po prostu bardzo dobra płyta, ale nie wyrywała układu nerwowego na żywo... Wolałem żyć wspomnieniami i po 20 minutach musiałem ją wyłączać. Ważniejsza była dla mnie pamięć tamtych emocji. Nie chciałem wrzucać jej do pudełka "fajna muzyka". Bo The Wall to coś znacznie więcej.
Kolejna próba nastąpiła kilka dni temu. Po prostu ją włączyłem i zacząłem biec. Krok po kroku. Nuta po nucie. Another Brick In The Wall, Mother, Goodbye Blue Sky.... i tak dalej. Strona druga: Hey You, Is There Anybody Out There?, Vera... Comfortably Numb, The Trial...
Biegłem do przodu, kręciłem pętle po osiedlach, między stawami i wszystko mieszało mi się w głowie: 12-letni ja 30 lat temu chodzący z walkmanem po wiosce, Bob Geldof jako Pink i fragmenty koncertu w Berlinie... Paul Carrack śpiewający Hey You czy głos Sinead O'Connor w Mother.
Przebiegłem 16 kilometrów z moją "kiedyś płytą nr 1". Nie mam pojęcia, czy właśnie ją odczarowałem i będę mógł słuchać częściej, czy to tylko taki epizod jeden na 15 lat. Ale korzystam z okazji i piszę ten post w kąciku, bo bez The Wall, każdy kącik byłby w połowie pusty.
RECENZJE PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz