niedziela, 14 lipca 2019

Przemyślenia przy niedzieli

Dominik zmierza na spotkanie. 7:30 rano, 14 lipca 2019

Kiedy pół roku temu rozkładałem na czynniki pierwsze moje zejście z wagi o 40 kg (i 10 minut w wyniku na 5 km) pisałem o intensywności treningu. Wtedy bardzo ważne było, aby na treningu nie koncentrować się na pokonanych kilometrach, ale na tym, aby się zmęczyć. Tak określałem swój cel - wchodzenie w wysoką intensywność na niemal każdym treningu. Oczywiście jak najczęściej bywa - nie chodziło o sam cel, ale o drogę, którą musiałem pokonać, aby go osiągnąć. Droga mi służyła. Biegłem dużo interwałów, zarówno tych z zegarkiem na ręku i matematyczną precyzją dystansu i tempa, oraz jeszcze więcej tych, które można zaliczyć do "radosnej twórczości biegowej" po której zbierałem z czoła krople potu jak wycieraczki mojego Renault Clio deszcz z 9 lipca 2001 roku na Kartuskiej w Gdańsku.

Dziś biegłem klasyczną poranną pętlę do Otomina z Dominikiem i bardzo luźno rozmawialiśmy o przeszłości i przyszłości. Będąc ciągle podładowany endorfiną wczorajszego wyniku 18:57 na 5 km zacząłem snuć opowieść o tym, że trening intensywności, który de facto staje się treningiem szybkości jest znacznie lepszy niż trening wytrzymałości. I to zarówno to bicia rekordów na parkrunie jak i pokonywani 100 km ultra.  Oczywiście najlepsze jest łączenie wszystkich typów, ale jeżeli nie mamy na to czasu i stajemy przed wyborem zrobienia szybkich 5 km lub powolnych 20 km - to jednak lepsze rezultaty daje ta pierwsza opcja.

To jest hipoteza poparta historią samego mojego Pana Miyagi jak i moja.

Dominik - zanim zaczął bawić się w biegi ultra i postanowił przebiegać przynajmniej jeden maraton lub ultra w miesiącu sądząc, że da to mu trwałą formę na całe życie - biegał zupełnie inaczej. Biegał niemal codziennie, ale krótkie dystanse (4-7km) na pełnym gazie. Ciężko powiedzieć jakie to były tempa bo Dominik nigdy nie miał i wciąż nie ma zegarka, ale kiedyś namówiłem go na parkruna. Bez żadnego przygotowania obudził się i na lajcie pobiegł 18:49...Wtedy to był dla mnie szokujący i kosmiczny wynik. Kilka razy biegaliśmy także razem dookoła zbiorników i podczas kiedy ja umierałem przy tempie 5:00 min/km Dominik mówił "to ja sobie zrobię trochę szybsze kółeczko" robił tuptuptup i znikał przede mną w ciągu kilku sekund.

Potem rozpoczęła się zabawa w ultra.  Zaczął liczyć się dystans. Wooooow, zrobimy 60 km! Woooow zrobimy 100 km, a potem woooow zrobimy 150 km! Dało się zrobić każdy z nich. Każda z tych wypraw była przygodą, którą będę wspominał do końca życia. Ale takie bieganie budowało tylko jedną stronę mocy - wytrzymałość. Natomiast na lata kompletnie zapomniałem o intensywności i szybkości. Ostatecznie wylądowałem gdzieś w rowie na poboczu, leżąc jak utuczony, pijany Bachus zakrywając swoją nagość i niemoc liściem łopianu.

Co było potem, pisałem na bieżąco. Dotarłem do dna na Łemko 2017. Z przedostatniego punktu wyprosiłem aby zwiózł mnie fotograf :) Ale potem zacząłem się wspinać po drabinie do góry, szczebel po szczeblu... I jednym z najważniejszych puzzli w układance zmiany była intensywność, którą dziś nazywać szukaniem szybkości. 

  • Kręci mnie rwanie tempa. Nudzi bieganie z tą samą intensywnością. W każdym treningu szukam opcji na przyspieszenie, na kilkadziesiąt albo kilkaset metrów. Tylko po to aby poczuć jak serce chce mi wyskoczyć gdzieś poza białą koszulkę na ramiączkach. 
  • Kiedy mam mało czasu zrobienie 3-5 km to wciąż jest super opcja na trening. Przestałem być niewolnikiem oceny społeczności na endomondo. Mocne 3 km potrafią być lepszym wyjściem niż spokojne 10 km. 
  • Interwały, sprinty czy biegi tempowe wplatam w swój trening zupełnie poza kalendarzem, losowo i mam z tego powodu spory fun :)
  • Jestem bardzo mocno wkręcony przez Porannego Biegacza w bieganie pasywne - czyli w analogii do domów pasywnych - takie, które potrzebuje jak najmniej energii do pokonania określonego dystansu w czasie. Staram się tak optymalizować ruch, aby biec jak najszybciej i nie wchodzić w trzeci zakres. Fajna zabawa. I na pewno komiczna z perspektywy przechodnia. 

Piszę to wszystko, bo tak naprawdę stoję przed wyzwaniem. Mam marzenie aby poskładać te elementy w sub3h na 42 km w Poznaniu. To za 3 miesiące z hakiem. Widzę pierwsze symptomy, że może się udać. Przeglądam w necie różne plany treningowe pod ten wynik i realizacja żadnego z nich nie robi na mnie wrażenia. Wiem, że jestem w stanie pobiec te  3 miesiące z excelem. Ale pokonanie 42 km w tempie 4:15 jednak trochę przysłania mi horyzont wielką, ciężką ścianą.

Do tej pory zawsze biegałem po swojemu, a plany wplatałem wyłącznie na ostatnie 2 tygodnie tylko dlatego, aby się nie przetrenować i nie spieprzyć potencjału, który zbudowałem. Czy tym razem mam zaufać komuś innemu i oddać swoje marzenie w ręce sztampowego excela ściągniętego z netu? Czy może robić to co zawsze... oswajać zwierzynę, pokochać się z tempem 4:15, na każdym pojedynczym treningu wplatać chociaż pojedynczy kilometr w tym tempie... słuchać organizmu, odpuszczać i przyspieszać dokładnie wtedy, kiedy to poczuję, a nie wtedy kiedy to zaplanuję?

I tą zapowiedzią kończę niedzielny wpis o wszystkim i o niczym.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy