niedziela, 23 czerwca 2019

Bieg Rzeźnika 2019 - część 4 - Biegniemy parami, bo samemu żal...


cz.1
cz.2
cz.3


Smerek 50 km

Ultra nauczyło nas wielu rzeczy, ale ta najważniejsza brzmi: "nie warto się poddawać, bo po każdym kryzysie przychodzi euforia". Wiedziałem, że muszę dociągnąć Dominika do punktu na 50 km na dwóch nogach. Bo jakbym go przyniósł na plecach, to pewnie by nas nie puścili dalej. Nie martwiłem się jednak o to, co będzie dalej, nie dopuszczałem myśli o zejściu z trasy. W głowie miałem wiele poprzednich biegów, gdzie Dominik np. na 130 km zjadł żelka, urodził się na nowo i pobiegł do przodu jak sarenka. Po pięciu minutach moc żelka się kończyła, więc jadł kilka czereśni i leciał dalej.

Tym razem musiałem tyko ustalić co będzie tym "symbolicznym żelkiem" który podniesie Dominika na nogi.

Dochodzimy do punktu. Mój wzrok od razu zatrzymał się na wielkim "basenie" z wodą, gdzie chłodziły się butelki z wodą i colą. Przez chwilę pomyślałem, że może tak ... przypadkiem go tam wrzucić ? :) Na szczęście nie trzeba było, bo jeden z wolontariuszy wylał na kark Dominika wielką miskę z zimną wodą. O to chodziło!

Napił się, zjadł arbuzy, poleżał na trawie. Poprosił mnie nawet o zimne piwo 0%, ale koniecznie o smaku miętowym. Udało się załatwiać :)

Podszedł do nas nasz gdański Zwolo, który pomagał przy punkcie. Nie oszukiwał, nie wciskał kitu, ale też trochę podcinał chwiejne nogi nadziei.

- To 50-ty kilometr, ale można powiedzieć, że to połowa trasy. Na pewno jeżeli chodzi o przewyższenia. Jesteście raczej w drugiej połowie stawki, ale czasu jest dużo, powinniście zdążyć w limicie. Dobre jest to, że będą super widoki...

Wtedy pierwszy raz padło słowo "limit". Spojrzałem jeszcze raz na czekające nas przewyższenia i dokonałem wstępnych obliczeń. Z 30 pozostałych kilometrów około 10 będzie ostro pod górę. Nie wiadomo jakie będą zbiegi. Powinniśmy zdążyć. Jednak ze słów Zwola najbardziej utkwiły mi... widoki. A widoki są tam, gdzie jest odkryty teren, a jak jest odkryty teren, to jest słońce i Dominik padnie pod drzewem.

Wypiłem dwa kubki rosołu, uzupełniłem flaski i zaordynowałem wyjście z punktu.

- "Panowie, kontrola, pokazywać telefon i folię!"

Wygląda na to, że nikogo nie puszczali dalej bez skrupulatnego sprawdzenia wyposażenia obowiązkowego. Przeszliśmy bramki i ruszyliśmy na kolejny fragment trasy.


Smerek - Roztoki Górne. (19 km, 900 m w górę)

Czekał nas najtrudniejszy fragment. 19 kilometrów, 900 metrów w górę i w dół. Najtrudniejszy bo już na dużym zmęczeniu, a jeszcze tak daleko od mety. Zaczęliśmy mozolnie iść pod górę. Po kilkuset metrach widzę, że Dominik zwalnia... Spojrzałem w górę, chmury zaczęły zasnuwać niebo. W głowie zabrzmiał mi kawałek z Disintergration - The Cure. Prayers For Rain. Ten deszcz MUSIAŁ spaść. Musiał nam pomóc.



I wtedy zagrzmiało. Raz, drugi i trzeci. Spadła pierwsza kropla, a potem kolejne. Padało coraz mocniej. To był moment zwrotny. Oczywiście zmiana nie nastąpiła natychmiast, ale zmieniła się tendencja. Nie mogło być już gorzej. I choć do szczytu było wciąż bardzo daleko, a tempo podejścia siadło gdzieś między 13 a 18 minut poczułem, że to się uda. Błoto nie zatrzyma nas na zbiegach, tak samo jak nie zatrzymało na Łemkowynie czy Chudym Wawrzyńcu. Zostało tylko wciągnąć Dominika na te trzy szczyty!



I wtedy olśniło mnie po raz drugi. Przypomniałem sobie o metodzie ciągnięcia partnera na gumie. Oczywiście nie miałem takiej w plecaku, ale znalazłem odpowiedni kij i kazałem Dominikowi mocno go złapać. Sam złapałem drugi koniec i tak szliśmy najtrudniejsze fragmenty.

Było dobrze: Dominik jadł i pił, padał deszcz, nie było słońca, czasami stosowaliśmy metodę kija. Była jeszcze marchewka - czyli odliczanie do końca.

Punktem przełomowym miało być ostatnie wzniesienie na tym odcinku, po którym miał pozostać tylko zbieg, a potem jeszcze dwa żabie skoki (na łącznie 12 km) i meta. Nie bardzo wiedzieliśmy jak się nazywa to nasze symbolicznie przełomowe wzniesienie, więc nazwaliśmy je roboczo "fajfusem".


Kilka razy wydawało nam się, że już jesteśmy na tym fajfusie, ale niestety ciągle za nim nie było obiecanego zbiegu. Oznacza to, że nie był to fajfus. W końcu zapytałem stojących na trasie wolontariuszy:
 
- "Czy my już jesteśmy NA TYM FAJFUSIE!?
- "Eeeee eee?

Pokazałem palcem na mapie o jakiego fajfusa mi chodzi....

- Aaaa, Okrąglik jest 300 metrów stąd!

- Słyszysz Dominik!? ZA 300 METRÓW BĘDZIEMY NA FAJFUSIE! - wykrzyczałem do mojego wspólnika w niedoli.

Rozpoczął się zbieg. Dominik odżył. Zaczęliśmy przyspieszać i wymijać kolejne pary. Normalnie odrodzenie! Dominik zawsze dobrze zbiegał po błocie, a ja .... ja okazało się, że też umiem. Wcześniej ograniczała mnie waga, a teraz zacząłem szaleć tak jakby "czwórki" miały się nigdy nie spalić. Dominik podzielił się też świetną techniczną uwagą: "wybieraj środek ścieżki, gdzie błoto jest jaśniejsze, tam woda już częściowo je wymyła a to co zostało jest bardziej przyczepne".

Na zbiegu do Roztok wyprzedziliśmy ponad 100 osób... Patrząc na czasy sczytane z maty w Smereku i Roztokach przesunęliśmy się o 65 par. Na asfalcie przed punktem, gdzie sporo osób już tylko szła albo powoli truchtała my lecieliśmy z uśmiechem na ustach ~5:30 min/km.


Roztoki - Liszna (7 km, 470 m w górę)

Patrząc na mapę ten fragment przypomina cycki na które trzeba się wdrapać. Tym razem nie pytałem nikogo czy jestem już daleko od cycków. Miało być trudno. Nastawiliśmy się na trudne podejście, ale ruszyliśmy z pełnym animuszem. Ktoś w punkcie powiedział, że od teraz do mety średnie tempo to 4 km na godzinę. Niech będzie... tym tempem też się zdąży w limicie. Zacząłem być spokojny i o limit, i o Dominika. Interesowała mnie już tylko euforia.

Przeskoczyliśmy przez rzekę, przed stało kilka osób i zastanawiało się jak przejść. Zacząłem wbiegać pod górę, a powstrzymał mnie krzyk Dominika z tyłu: eeeeej, ale pod gorę nie biegniemy! 

Błoto było ogromne. Jednemu z zawodników przed nami wciągnęło buta - dosłownie :) Wyciągnąłem go z błota i podałem. Dominik walczył, ale polewanie wodą plus kij działały poprawnie.

Zbieg z tej góry był bardzo długi i stromy, ale udało się na nim zyskać sporo czasu względem i tak bezpiecznej estymacji. Poprzez swoją długość był najcięższym zbiegiem na całej trasie, ale nie niósł ze sobą bólu. Niósł czystą przyjemność.

Liszna - Meta (5 km, 350 m w górę)

Na ostatnim punkcie była już tylko radość. Ostatnie podejście przed nami, ostatni zbieg. Wszyscy mówili, że to najostrzejsze podejście na całej trasie. I tak było, ostatnie 200 metrów w górę przypominało bardziej wchodzenie po drabinie z błota, a nie wycieczkę po górach, ale kiedy w końcu tam dotarliśmy zrobiłem symboliczne zdjęcie. Zdjęcie miejsca, z którego nie będzie już ani metra pod górę. Będzie tylko w dół!



Zaczęliśmy zbiegać. Leciałem pierwszy i chwyciła mnie jakaś potrzeba ścigania. Co chwila się odwracałem czy Dominik jest za mną i popędzałem go i gestem i krzycząc co jakiś czas "dajesz Dagiel!".

Patrząc na czasy, na ostatnich 12 km wyprzedziliśmy kolejne 76 osób. Nie liczyłem ich. Na metę wpadliśmy sprintem wyprzedzając jeszcze jedną parę na samym finiszu.


* * *

Miejsce 226 na 640 par,  które wystartowało. Czas 15h 08min. Jeszcze kilka godzin wcześniej  nie spodziewałem się takiego miejsca. Wydawało mi się, że będzie druga połówka, bliżej końca, co zresztą potwierdził Zwolo na punkcie w Smereku. Ale udało się awansować o ponad 100 pozycji. 

Odebraliśmy medale, zjedliśmy zupę i poszliśmy usiąść w rzece. Obok nas w rzece siedziało kilkadziesiąt osób i starało się zmyć błoto z nóg. 


Nie wiem czy ten bieg był trudniejszy czy łatwiejszy względem poprzednich dwóch edycji tą trasą. Nie wiem też czy poprzednia oryginalna trasa była łatwiejsza czy trudniejsza. Muszę znaleźć kogoś, kto biegł zarówno starą i nową trasę i się wypowie. 

Wiem jednak, że był to drugi najtrudniejszy bieg w jakim brałem udział. Tym pierwszym pozostaje Łemkowyna 150 km, ale .... to kompletnie różne dystanse i kompletnie inny rodzaj walki na trasie. 

Bieg Rzeźnika zasłużył na swoją nazwę. Zasłużył na to aby opisywali go w książkach. Zasłużył na to, aby każdy pobiegł go choć jeden raz w życiu. 

Dominik i ja mamy to już za sobą. Dziś śmiejemy się z głośnych deklaracji rzucanych w połoniny, że nigdy więcej nie przyjedziemy biegać w górach. Przyjedziemy na pewno, choć Rzeźnik strasznie dał nam w kość :)



* * *

Jeżeli seria moich wpisów na temat Rzeźnika byłaby filmem, to na napisach końcowych chciałbym aby zaśpiewał pewien kibic (?) turysta (?) wolontariusz (?). Przemiły mężczyzna, który pojawiał się kilkukrotnie na trasie i śpiewał piosenki stojąc w strugach deszczu...

Biegniemy parami, bo samemu żal
cieszyć się urodą tych bieszczadzkich hal
Ku górze, ku niebu
w dolinę, ku mecie
Przed zachodem słońca będziemy tam przecież

4 komentarze:

  1. Hej. Ten od mało parlamentarnego nazywania szczytów w Bieszczadach to ja - przybijaliśmy piątkę na Jaśle (chyba na Jaśle :p).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na jakim Jaśle? Wydawało mi się, że to było na Jebanym Jaśle, hehehe

      Usuń
  2. Gratki. Była walka. Jak się czyta opisy biegów to zawsze prosto się w głowie układa. Trzeba to zobaczyć aby zrozumieć. W tym roku polecialem rzezniczka który też leci przez fajfusa hehe mimo, że krócej to da radę poczuć ducha..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto nie leciał przez Fajfusa, ten nie wie co to Rzeźnik heheh ;)

      Usuń

Podobne wpisy