piątek, 7 czerwca 2019

Kącik biegowego melomana: Sinead O'Connor - The Lion & The Cobra

Słuchanie w czasie biegania ciągle mnie zaskakuje. Mniej więcej raz na miesiąc zdarzy mi się taka historia, że utwór, który wydaje mi się, że znam od podszewki, że słuchając go setki razy nie ma w nim ani jednej nuty, która byłaby mi obca, nagle poraża mnie jakimś totalnie nowym rodzajem emocji.



Ostatnio stwierdziłem, że to już ten czas, kiedy moje dzieci nie będą mi pchać paluchów w jedwabne albo aluminiowe kopułki od tweeterów i zmieniłem po 12 latach swój system audio. Od kilku tygodni siedzę wieczorami i zasłuchuję się w brzmieniu Creeka (pożyczonego!) + Audio Physic  + Chromecast optycznie wpięty do DAC'a opartego na TDA1543. Muzyka brzmi megazajebiście, szczególnie późno w nocy, kiedy nic nie szumi ani w domu, ani za oknem. Mogę wtedy słuchać bardzo cicho a dociera do mnie każdy szczegół.

Jest jednak druga strona słuchania. Ta w biegu. Sam nie wiem, którą formę kocham bardziej. W biegu doświadczam muzykę fizjologicznie inaczej. I to dosłownie. Tętno, szybki oddech, brak tlenu, endorfiny, pot na czole. Te fizjologiczne czynniki sprawiają, że lekko zmienia się sposób w jaki postrzegam muzykę.

Część płyt nie brzmi dobrze kiedy biegam. Staram się, próbuję, ale ciągle nie wchodzą odpowiednio. Nie chodzi o gatunki, ale o albumy, często różne od siebie. Nie potrafię na przykład słuchać w biegu Donalda Fagena, czy Cocteau Twins, lecz na kanapie to czysty miód na serce.

Z drugiej strony, są płyty które w biegu brzmią lepiej niż w domu. Uwielbiam ostatnią płytę Daft Punk, ale na kanapie jest to tylko fajna płyta, ale wystarczy, że zaczynam biec - to już nie jest tylko muzyka - to cały wszechświat dźwięków.

I pozostaje jeszcze trzecia kategoria. Płyty, które równie dobrze brzmią na kanapie jak i w biegu. Kiedy odkryję takie combo to nie ma siły, aby nie wspomnieć o niej w moim kąciku.

Sinead O'Connor - The Lion & The Cobra

Sinead wydała tylko jedną dobrą płytę. Tę pierwszą. Parafrazując znane powiedzenie: Sinead O'Connor skończyła się na The Lion & The Cobra.

Prezent, który dwa lat później sprezentował jej Prince ofiarując kompozycje Nothing Compares 2U był pierwszym gwoździem do trumny. Drugi wbił jej Roger Waters zapraszając na rocznicowy koncert The Wall w Berlinie. Resztę Sinead wbijała już sobie sama.... Przestała był artystką, a stała się gwiazdą, blaknącą zaraz po pierwszym rozbłysku.

Jako artystka wydała tylko jeden album. Lew i Kobra. Ale ta jedna płyta wystarczy aby Sinead była moją muzyczną miłością przez ponad 30 lat. Pamiętam jak nagrałem tę płytę z radia na TDK C60, i pamiętam, że mam urwany fragment Drink Before the War, bo zmieniałem stronę. Pamiętam wszystkie wzruszenia...

Wczoraj pobiegłem na zbiornik Jasień słuchając New Model Army. Wracając musiałem wybrać kolejną płytę i trochę losowo kliknąłem w Sinead. To co było dalej nakręciło mnie do zrobienia całego półmaratonu w upale. Nie byłem w stanie przestać słuchać, stracić pojedynczej nuty z tego 42-minutowego albumu. A kiedy zabrzmiało Troy, utwór nr 6 na płycie - po prostu rozejrzałem się dookoła czy nikogo nie ma i zacząłem śpiewać razem z Sinead.


There is no other Troy for you to burn


Kilometr nr 16 w czasie 4:19. Moja żona strasznie się krzywi jak piszę, że sobie śpiewam gdy biegam w słuchawkach, bo tylko ona wie jak bardzo nie potrafię tego robić i jak mega żałosny w tych momentach jestem. Na szczęście nie czyta też kącika biegowego melomana do końca :) Kocham Sinead O'Connor!



RECENZJE PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy