cz.1
cz.2
Piątek 3:00 Komańcza
Wystartowaliśmy.
Jest bardzo bardzo dużo ludzi. Wypełniamy całą ulicę w Komańczy. Część osób z czołówkami, a część bez. Wiedząc, że zaraz będzie się przejaśniać nie wzięliśmy swoich. Tym bardziej, że przez pierwsze 6 kilometrów biegniemy asfaltem i płytami. Zanim skręcimy w las zdąży się przejaśnić do tego stopnia, że nie będą potrzebne.
Kiedy zaraz po starcie stoimy na poboczu i lejemy w krzaki mija nas chyba z 800 osób z 1300 które stanęły na starcie. Chcemy potem choć trochę nadrobić stracony dystans. Oczywiście może to wydać się głupie, aby nadrabiać dystans na pierwszych kilku kilometrach biegu, który ma trwać kilkanaście godzin, ale nasłuchałem się opowieści o kolejkach na ścieżkach przez pierwsze 30 km i że można na nich utknąć jak na procesji w Boże Ciało.
Przyspieszamy i staramy się powalczyć o choć trochę lepszą pozycję. Lecimy z górki w tempie poniżej 5 min/km. Wymijamy ludzi, zygzakujemy. Z szarego końca udaje nam się przedostać w okolice 2/3 stawki.... Jest gęsto. Naprawdę bardzo gęsto.
To nie jest start jaki można sobie wymarzyć. Pogoda jest parna i duszna. Czoło zalewa pot, a przy każdej przeszkodzie takiej jak mały mostek czy powalone drzewo robi się korek i musimy odczekać na swoją kolej.
Nie za bardzo da się skorzystać z atutów Dominika, który lepiej ode mnie zbiega, ale też nie ma sensu abym ja podchodził szybciej, bo i tak musiałbym czekać na górce, aby się nie pogubić. Do zasady biegania w parach podchodzimy bardzo na serio i praktycznie cały czas mamy siebie jak nie obok, to w zasięgu wzroku.
Ale te pierwsze 32 km strasznie nas męczą. Głównie nasze głowy, bo fizycznie, przynajmniej ja, czuję się całkiem OK. Nie ma jak pogadać, poza tym w głowach wciąż trawimy własne myśli, z którymi tutaj przyjechaliśmy. Bieganie ultra jest oczyszczające, ale aby to tego oczyszczenia głowy doszło trzeba się solidnie sponiewierać, trzeba się tak zmęczyć aby wszystkie przeszkadzające myśli zostały starte jak ściera się drzazgi z deski papierem ściernym. Każdy kolejny krok wygładza powierzchnię, ale aby była ona idealnie gładka potrzeba dziesiątek tysięcy posunięć. To samo dzieje się w głowie na biegu ultra. Z każdym krokiem staje się czystsza. Ale jest to mozolny i długotrwały proces.
Te pierwsze 32 km z Komańczy na Chryszczatą (997 m n.p.m.), Przełęcz Żebrak (816 m n.p.m.) Wołosań (1071 m n.p.m.) aż do przepaku w Cisnej (ok. 550 m n.p.m.) nie miało w sobie nic z magii. Nie wiem nawet czy były jakieś widoki, czy po prostu nie zwracałem na nie uwagi. Droga przez las, podejście i zbieg, podejście i zbieg.... Powiedziałem nawet do Dominika, że to co robimy bardziej przypomina mi Bieg Rzemieślnika niż Bieg Rzeźnika. Po prostu zwykłe rzemiosło.
Cisna 32 km
Na przepak wpadamy trochę ze spuszczonymi głowami. Ludzi jest mnóstwo. Jesteśmy zamknięci w jakiejś klatce i tłoczymy się jak kury. Nie mamy nic do odebrania z przepaku, bo nic tutaj nie zostawiliśmy. Ja przez pierwsze 32 km nie zjadłem nic i wypiłem jednego flaska z wodą i pół drugiego z izo. Biorę kubek pomidorowej i miskę makaronu. Uzupełniam flaski, zjadam jeszcze kilka kawałków pomarańczy. Spędzamy tutaj 10 minut. Dość dużo... Nie lubię rozsiadać się na punktach, bo można w tym czasie zwyczajnie iść i być ten kilometr dalej.
Po wyjściu przechodzimy przez mostek. Zaczynamy iść pod górę. Spoglądam na profil trasy wyrysowany na numerze startowym i dopiero teraz układam sobie w głowie plan na resztę biegu, dzielę trasę pomiędzy pozostałe punkty i zastanawiam się ile czasu zajmie nam pozostałe 50 km.
Podejście jest mozolne, dłuży się. To nie jest nawet połowa biegu a słyszę jak dobiega do mnie jakieś tragiczne narzekanie.
- Nigdy więcej nie zapiszę się na bieg górski! Nigdy już nie przyjadę w góry biegać. To jest jakiś bezsens, tutaj się cały czas idzie pod górę!
To Dominik.
Pilnuję go i wiem, że pije. Je nawet więcej niż ja. Ale świeci słońce. Nie jest to jakiś ogromny upał, ale swoje wyciąga. A Dominik nie lubi upałów. Woli biegać w burzy.
Docieram na Fereczatą, robię sobie zdjęcie i czekam na Dominika. Mówię do niego, żebyśmy sobie zrobili jedno wspólne zdjęcie.
- Weź spierdalaj, nie chcę zdjęcia na tej jebanej górze....
Oceniam sytuację i widzę, że on to mówi na poważnie. Jesteśmy w połowie biegu, a w kategorii przewyższeń jeszcze przed połową.
- Wszystkie szczyty w Bieszczadach nazywają się "Jebany". Jebany Wołosań, jebane Jasło, jebana Fereczata....
To nie są słowa Dominika, podsłuchał je w rozmowie u innej pary. Ale mi mówi, że chętnie się pod nimi również podpisze.
Zbieg zaczyna się wypłaszczać. Wchodzimy na coś, co jest utwardzone i równe. Identyfikuję to jako tzw. "drogę Mirka". Dominik jest półprzytomny. Mówię do niego, że to frajerstwo tutaj nie zbiegać. Ale Dominik ledwo kontaktuje. Mam 3/4 flaska pełnego wody. Wyciągam go z kieszeni kamizelki, ściskam końcówkę i pryskam Dominika po twarzy.
Dominik odżywa. Zaczynamy zbiegać. Robimy nawet czas w okolicach 6:30 min/km. Ale potem znów przechodzi do marszu. Wyprzedzają nas wszyscy, których my wyprzedziliśmy na wcześniejszej ostrzejszej części zbiegu. Ta woda nie będzie mi już potrzebna. Punkt w Smereku jest za kilka kilometrów. Wylewam co chwila jej część na głowę Dominika, a on po takim prysznicu odzyskuje siły na kilka minut.
Do punktu dobiegniemy.... ale co dalej? To jest przecież ledwie powyżej połowy biegu.
c.d.n.
cz.4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz