C'mon? Ostatni raz Jethro Tull w kąciku biegowego melomana był 4 lata temu? Przecież życia mi nie starczy aby opisać ten zespół w tym tempie! Przeczytałem właśnie swoją recenzję Benefita z września 2014 roku i ani słowa w niej o mojej wielkiej miłości do Iana Andersona i Jethro Tull!
Na tym bilecie nie ma daty, ale to był 1999 rok. Dwa dni później Metallica grała na stadionie Gwardii w Warszawie. To był mój pierwszy koncertowy tour po Polsce. Katowice-Warszawa razem z ekipą PH na pokładzie.
Pamiętam, jak wracając z tego koncertu na wysokości Częstochowy zatrzymała nas policja. Policjant przywitał mnie cytatem z Heavy Horses ".... and the mouse police never sleeps!" :) Obyło się bez mandatu. Choć poza miłością policjanta do Jethro Tull pomógł też pewien zakrwawiony człowiek, który w tym samym czasie podbiegł do radiowozu spychając moje drobne przekroczenie prędkości na dalszy plan.
Jethro Tull to nie jest mainstreamowy progrock. To nie jest zespół, który trzeba kochać w tym samym momencie kiedy wchodzi się w świat King Crimson, Pink Floyd, Yes czy ELP. To grupa, która zawsze była trochę obok, która mocno mieszała to wszystko z bluesem i folkiem. Ale w ten brak wspólnego mianownika ze środkiem sceny artrockowej był gigantycznym wyróżnikiem Jethro Tull.
Moje pierwsze zetknięcie z Jethro Tull? SKŁADANKA! Piszę to dużymi literami, bo to wyjątek nad wyjątki. Zawsze unikałem tego typu wydawnictw jako takich, które nie trzymają klimatu, które są powyrywane z różnych epok i absolutnie nie da się ich słuchać w całości. W tym przypadku też tak było... mimo tego, że była to TAK rewelacyjna składanka.
Każdy z tych utworów miał coś w sobie, ale często coś innego od tych obok, coś co prowokowało mnie aby poznać spójność z ich sąsiadami na oryginalnych płytach. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, to była znajomość, która powoli przeradzała się przyjaźń, a dopiero potem w miłość.
Po kilka latach miałem na półce całą dyskografię Jethro Tull. I w różnych okresach różne płyty kochałem mniej lub bardziej. I do dziś nie mam swojej ulubionej...
- Równie dobrze do może być Aqualung, czyli ta uznawana, za najbardziej kompletną, doskonałą, która mi osobiście towarzyszyła w pierwszym w życiu maratonie przebiegniętym treningowo.
- A może Minstrel in the Gallery? Ileż to zimowych wieczorów przebiegłem z tą płytą dookoła zbiorników słuchając zimnego wiatru valhalli.
- Song from the wood - kiedyś wydawało mi się, że to najlepsza płyta JT... Wydana 3 dni po moich urodzinach :) 1977
Jethro Tull przez całe lata 70-te po prostu nie nagrał złej płyty. O ile będę pisał tego bloga przez kolejne 20 lat - obiecuję, że każda z nich się tutaj znajdzie :)
LISTA PŁYT PRZY KTÓRYCH BIEGAŁEM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz