Chudy Wawrzyniec był tak naprawdę tylko przystankiem w drodze na urlop. Nie planowałem go, ale jakoś tak samo wyszło. Bo nie chciało mi się jechać do Chorwacji "na raz" (choć teraz wiem, że się da, 16h z Gdańska jest do zrobienia, drogi są znacznie lepsze niż nawet 4 lata temu, kiedy byłem tam ostatni raz). Kilka dni przed biegiem zadzwoniła do mnie Pani z Ujsoł, u której spędziliśmy przez ostatnie 2 lata z rzędu tygodniowy urlop, że właśnie zwolniło się jej jeden domek. Szybko obliczyłem daty w głowie i jeszcze w tej samej rozmowie telefonicznej zarezerwowałem 5 noclegów. Potem spojrzenie czy są jeszcze wolne miejsca na Chudym, a resztę... dobrze znacie, bo opisałem ją tydzień temu w "Ujsolskiej Trylogii".
Śmieszne jest to, że Oskar Berezowski, pisząc oficjalną relację z Chudego przepisał cytat z pożegnalnej wypowiedzi Krzyśka Dołęgowskiego ode mnie :) Ja pewnie zapamiętałem ten cytat niedokładnie i okrasiłem swoją "Licentia poetica". Ale dzięki Oskarowi pożegnalne słowa Krzyśka będą właśnie powtarzane tak, jak ja je odebrałem i przetworzyłem :)
Dwa dni po biegu byłem w samochodzie. Z Ujsoł zebraliśmy się z samego rana i już przed 15:00 zameldowaliśmy na wyspie Mali Losinj, będącej przedłużeniem wyspy Cres, na którą to trzeba przepłynąć promem z wyspy Krk.
Czas spędzałem tutaj tak jak tylko można sobie wymarzyć. Rano wyprawa po ryby i owoce na targ, potem włóczenie się po najbliższej okolicy, kąpiele w morzu, kilka godzin w basenie z dzieciakami, przygotowywanie obiadu, jeszcze raz morze, jakiś spacer, potem sączenie Karlovacko/Grasevina/Rakiji.
Ale po kilku dniach w końcu obudził się we mnie Kolumb. Zazwyczaj budzi się znacznie szybciej i zaczynam impulsywnie zwiedzać okolicę a siedzenie na plaży staje się mega męczarnią. W sobotę postanowiłem wreszcie pobiegać. Niestety tego poranka Kolumb zaspał. O ile pobudki o 5:30 (czyli skoro świt) były naturalne, w sobotę pospałem dwie godziny dłużej. Temperatura o 7:00 wynosiła już około 27 stopni, a kiedy słońce trochę wyżej zaczynało świecić szybko szybowała do 34 stopni. Tradycyjnie poszedłem popływać w morzu a odkrywanie wyspy przełożyłem na kolejny dzień.
W niedzielę Kolumb nie zaspał, choć trochę się grzebał. Mimo to udało się wybiec przez 7-mą rano. Do plecaka włożyłem litrową butelkę wody a do kieszonki 100 Kun.
Pierwsze kroki, a nawet kilometry to łatwy truchcik nadmorską, równą promenadą. Co kilka sekund miałem jakiegoś Niemca albo Holendra. Gęściej niż nad zbiornikiem retencyjnym Świętokrzyska II :)
I tak było przez 5 kilometrów. Ale NAGLE wybetonowana ścieżka skończyła się. Ładny chodniczek kończył się niebiesko-czerwonym symbolem szlaku, który kierował w chaszcze. Każdy biegnący przede mną jogger odbijał się od tych chaszczy jak krążek hokejowy od bandy i wracał ścieżką na swój kemping/hotel. Dla mnie ta granica była jak przejście przez szafę do Narni. Inny świat. Zero ludzi. Przez kolejne 2 godziny spotkałem tylko dwóch
- jednego trailowego biegacza, który pokonywał szlak w przeciwnym kierunku
- hippisa, który z własną kozą, kurami i dwoma psami zbudował sobie szałas w tej dziczy i wygląda na to, że tam mieszkał
Szlak był oznaczony bardzo dobrze. No ale z drugiej strony ciężko się zgubić mając z jednej strony morze, a z drugiej górę :) Trasa była jednak bardzo wymagająca. Cały czas skałki, cały czas pełna koncentracja aby nie stanąć krzywo, cały czas trochę do góry, albo w dół. Tempo spadło to takiego, którym pokonuje się górskie ultramaratony. Ale co jakiś czas przepiękna zatoczka. Dosłownie co 15 minut dobiegałem do miejsca, w którym mógłbym skończyć bieg i zatrzymać się na miesiąc.
W końcu dobiegłem do jednej z ostatnich zatoczek na wyspie - plaży Plieski. Tutaj postanowiłem na chwilę przysiąść. Zjeść batonika, który trzymałem w plecaku od czasów Chudego i napić się wody.
Postanowiłem też z tego miejsca wejść na środek wyspy, co wiązało się z 200 metrowym podejściem. To tak jakby połowa drogi na Wielką Raczę, ale tym razem po całkiem odsłoniętym terenie, przy temperaturze grubo powyżej 30 stopni. Przepędziłem kozice, co mi zaszły drogę i mozolnie wtoczyłem się na górę zostawiając za sobą taki widok:
Środkiem wyspy ciągnie się droga. O ile na jej początku jest to normalna "miejska" arteria, to za miejscowością Veli Losinj zamienia się w drogę, która bardziej przypomina scenerię westernów Sergio Leone, a nie coś, po czym mają jeździć samochody.
1 kilometr pobiegłem nawet dość szybko, ale zamiast tym wygodnym szczytem polecieć prosto do domu coś mnie podkusiło i zbiegłem na drugą stronę do wspomnianej miejscowości Veli Losinj. Zbiegłem to za dużo powiedziane, bo trasa była trudniejsza niż zbieg z Muńcoła do Ujsoł i nie potrafiłem nic mądrego z nóg wykrzesać.
Bieg przez miasto był nieustającą pokusą. Bo świadomość posiadania 100 kun w kieszonce i widok turystów raczących się zimnym Karlovacko z samego rana sprawiał, że moje ciało fizyczne i ciało duchowe było w dwóch różnych miejscach. To drugie co rusz przysiadało się do jakiegoś stolika i zamawiało kufelek piwa. To pierwsze niestety biegło dalej... przyspieszając do tempa 5:30 min/km
Na swój kemping wróciłem mega spragniony. Na szczęście jedno Karlovacko z poprzedniego wieczora ostało się w lodóweczce. 23 kilometry w ponad 3 godziny. 3/4 wyspy obiegnięte. Gdyby wbiegać na każdy cypelek pewnie wyszłoby 42 km. Pomyślałem nawet o tym, ze gdyby był tutaj Dominik, to by mi nie odpuścił, tylko dokręcalibyśmy to okrągłej liczby. Natomiast i tak poczułem się spełniony. Zwiedziłem wyspę na biegowo, a lepszego sposobu nie ma. Mogłem w spokoju wrócić do plażowania z rodziną i sprawiania ryb na obiad.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz