Przez cały miesiąc, od czasów jak "męczyłem" przez tydzień Talking Heads, żadna płyta (do dziś) nie dała mi takiej spójności biegu z muzyką. Faith to rozprawa młodego Smitha z kwestią wiary. Począwszy do okładki, która przedstawia zdjęcie ruin jakiejś katedry (?) we mgle, poprzez pierwsze dźwięki The Holy Hour aż po kończące słowa "nothing left but faith".
Być może sprofanowałem przekaz Smitha, ale kiedy zbiegając ulicą Porębskiego w dół aby pokręcić pętle dookoła zbiornika, pomyślałem, że The Holy Hour to właśnie moja święta godzina. Czas dla mnie, godzina wyrwana z za krótkiej doby, godzina kiedy jestem ja, słuchawki, 10 kilometrów ścieżki przed mną... i muzyka. Dzięki niej nie muszę biegać ani na czas, ani na dystans. Dziś biegałem po prostu "na The Cure".
Rano pobiegłem bardzo szybką (jak na mnie) piątkę. Dlatego wieczorem nie chciałem robić treningu jakościowego, a po prostu pobiec tak, aby nie myśleć o tym, że biegnę. Tym tempem okazało się coś pomiędzy 5:30 a 5:40 min/km. I całkowicie wtopiłem się w muzykę... Faith ma w sobie jeszcze echa młodzieńczych czasów Boys Don't Cry i nie jest przez to takim traumatycznym monolitem jak następna po niej płyta - Pornography.
Z ciekawostek: dopiero dziś zadałem sobie trud (5 sekund w google) aby odnaleźć oryginalny widok obrazu z okładki płyty Faith
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz