Cykl obraca się... - tak kiedyś śpiewał Bydgoski zespół Abraxas. W moim przypadku cykl również zatoczył koło, a jakie będzie kolejne - przyniesie przyszłość. Niemal dokładnie 5 lat temu (5 lat i 2 dni) stanąłem po raz pierwszy za starcie zawodów. Mam na myśli swoje dorosłe życie, bo w podstawówce stawałem zarówno na starcie jak i na najwyższym podium w różnych biegowych zawodach. W każdym razie 5 lat temu doświadczyłem czegoś, co dało mi mocnego kopa, aby trenować mocniej, aby wytapiać tego grubasa w sobie, a z biegania uczynić jedno z dwóch głównych hobby (zaraz obok kolekcjonowania progrocka na winylach)
Tak opisałem wtedy ten bieg: http://runaroundthelake.blogspot.com/2013/10/pierwszy-medal-bieg-europejski-gdynia.html
Czas jaki wtedy osiągnąłem to 56 min 18 sekund i o ile dobrze pamiętam, to ważyłem wtedy coś około 105 kg będąc w tendencji opadającej. Tamten czas był dla mnie kosmosem, który wykręciłem ogromnym wysiłkiem. Ale z całego wyjazdu zapamiętałem jeszcze jedną rzecz: kompletnie nikomu nie przyznałem się, że się zapisałem. Największe pretensje z tego powodu miał do mnie Kamil. Chyba nigdy nie wybaczył mi tego, że mu dopiero po biegu powiedziałem, że taki bieg jest :)
Z początkiem roku 2018 stwierdziłem, że cykl zatoczył pełne koło. Na wadze zobaczyłem 123 kg. Opisywałem już tutaj kilka razy moje powtórne zmagania z tym ciężarem. Progres następował szybko. Pan Miyagi wspomagał mnie poradą, a wszystko to co dzieje się teraz zaczęło mi bardzo przypominać 2018 rok. No gdzieś tak w połowie lutego wpadłem na szatański plan:
- Skoro 5 lat temu pobiegłem 10 km w Gdyni podczas Biegu Europejskiego, to może by tak zrobić to samo w 2018?
Dalej poszło szybko. Zanim zdążyłem to przemyśleć byłem już opłacony. Pozostało tylko czekać na ten dzień i absolutnie nikogo nie wtajemniczać w mój plan, a w szczególności Kamila. Skoro ma to być powtórka, to trzeba dbać o talizmany, a wkurzony Kamil to jeden z nich :)
Nie do końca wiedziałem jaki czas będzie możliwy do osiągnięcia, dlatego zapisałem się na przedział 55-60 min. Pod koniec lutego biegałem wciąż powyżej godziny i taki przedział wydawał się rozsądny. Poza tym nikt nie zabrania wyprzedzać, a dla psyche jest to lepsze niż być wyprzedzanym.
* * *
13 maja 2018. W końcu nastał ten dzień. Całą sobotę lawirowałem podczas sąsiedzkiego spotkania z Kamilem a propos planów na niedzielę. Chyba się nie domyślił... Pogoda w 100% letnia. O godzinie 7 rano było już 20 stopni i czyste niebo. Do startu o 10:00 podniosła się do 25-26 stopni. Do tego brak wiatru i wciąż niezmącenie czyste niebo. Jadąc samochodem (z całą rodziną) do Gdyni czułem się jak kurczy mi się żołądek. Żona śmiała się ze mnie, że muszę udawać, jak taki weteran jak ja może odczuwać stres przed startem. A ja na poważnie stresowałem się tak samo jak 5 lat temu.
Na miejscu byliśmy przed 9:00. Z parkowaniem przy Władysława IV nie było problemu. Ruch był sprawny mimo wyłączonej z ruchu centrum Gdyni. Pakiet miałem odebrany już w piątek, więc nigdzie się nie spieszyłem. Spokojnym krokiem dotarliśmy na Skwer Kościuszki. Tłumów nie było. Około 3000 osób to optymalna liczba na taki bieg. Pamiętam kolejne imprezy z 2014 roku kiedy liczba zbliżała się do 6000 i wtedy przestawała to być już fajna impreza rodzinna, a raczej trzymanie się w tłumie i ciągłe liczenie dzieci. Tym razem znów jak w 2013 - była przestrzeń. Bez kolejki dostałem się do toi-toia, bez kolejki objedliśmy się słodkościami na stoisku Bałtyku (wszyscy), tak samo lody (dzieci), a po biegu gofry (też dzieci).
Godzina 10:00. Czy to był wystrzał z Błyskawicy? Stałem daleko w błękitnym sektorze i nie wiem. W poprzednich latach ten wystrzał był jednym z mocniejszych symboli tego biegu. W każdym razie coś strzeliło, elita wystartowała, a my staliśmy... Czyżby start falowy?! Pierwszy raz w Gdyni coś takiego zaliczyłem. Co dwie minuty ruszały kolejne grupy, a ja, razem z błękitnymi, przesuwaliśmy się do przodu. W końcu o 10:10 przyszła kolej i na nas. Start!!
Biegniemy odwrotnie niż kiedyś. Na początku dwa kilometry promenadą po płaskim a następnie kilometr pod górkę ku Świętojańskiej. Ponieważ stałem w samym środku grupy pierwsze metry poruszam się razem z wszystkimi. Ciężko jest wyprzedzać, ale też jakoś specjalnie się nie pcham. Tempo równo 5:30 min/km. W końcu wbijam się gdzieś między trawnik a ławeczki i zaczynam przesuwać się do przodu. Im bliżej baloników na 55 minut tym gęściej. Jakbym zbliżał się do czoła kropli. W końcu kilkadziesiąt metrów przed agrafką i podbiegiem wyprzedzam baloniki. Drugi kilometr 5 min 17 sek. Pod górkę chcę jedynie zachować tempo zamiast przyspieszać. Patrzę przez ramię, a baloniki mnie dochodzą i zrównują się. Ludzie obok ledwo zipią. Co innego jest biec 5:30 po płaskim a co innego 5:30 pod górkę. A pacemakerzy z dokładnością Adama Małysza na Wings For Life prą do przodu bez najmniejszego odchylenia, bez najmniejszej korekty związanej z nachyleniem. Trzymam się baloników do samego końca podbiegu. 3-ci kilometr 5 min 27 sekund.
W tym momencie dyskretne marzenia, że uda się złamać 50 min chyba odeszły w niepamięć. A przyznam, że trochę się na to nastawiałem, bo kilka dni temu udało się pobiec treningowe 51 minut - aczkolwiek w idealnych warunkach pogodowych (chłodny wieczór). Realnie myślałem, że będzie to 51-52 minuty i wszystko wskazywało, że tak właśnie się stanie.
Popędziłem Świętojańską w dół. I chyba to był już ten moment, kiedy dopadłem tych wolniejszych z poprzedniej fali (50-55). Od tego momentu non-stop wyprzedzałem. Mimo kilku trudnych chwil, gdzie walczyłem z równowagą to ogólnie bardzo fajne uczucie. Trochę jakbym startował w innej kategorii. Do tego ogłuszająca publiczność na Świętojańskiej. Dużo osób, entuzjastyczne oklaski, trąbki, zakrzykiwanie do boju! Tak sobie myślę, że maraton w Berlinie, gdzie podobno jest tak przez całą trasę musi być czymś niesamowitym.
Biegnę w białej koszulce, ale zaczynam gotować się od słońca. Z czoła cały czas spływa mi pot do oczu, a ja nie wziąłem nic na nadgarstek czym mógłbym go ścierać. Poza tym cały czas, niezmiennie, uważam, że nie zrobili jeszcze takiego zegarka biegowego, który by spełniał wszystkie moje wymagania, więc nie kupiłem sobie żadnego i biegam z komóreczką w ręku :)
Kilometr nr 4 pokonuję w czasie 5 minut 0 sekund. I tak już będzie do samego końca. 5 minut z przodu i kilka sekund z tyłu. Na półmetku w jakiś ekwilibrystyczny sposób chwytam jedną ręką dwa kubki z wodą. Ponieważ w drugiej... trzymam komóreczkę nie bardzo wiem jak mam to teraz obsłużyć. Kiedy z jednego piję, drugi wylewa mi się po twarzy za kołnierz. No jak to tak?
Mniej więcej w okolicach 6,5 km jest ostro pod górkę i nawrotka. Nie zwalniam tempa ani przez chwilę, ale na samej górze serce chce mi wyskoczyć z klatki. W tym momencie ostatecznie żegnam się z szansą na złamanie 50 minut. No nie da się. Musiałbym ostatnie 3 km pobiec w tempie 4:30 min/km. Nie przy tej pogodzie. Naprawdę daję z siebie wszystko i czuję się z tego powodu szczęśliwy.
Nie biegnę tutaj, aby się pokazać. Albo aby zaliczyć bieg, odhaczyć, powiesić medal na wieszaku dla krawatów. Nie biegnę też po to aby napisać relację na blogu, ani po to aby się pochwalić przed znajomymi. Biegnę tutaj po to, aby się sprawdzić, aby dać z siebie wszystko, aby wpaść na metę ze świadomością, że ekstremalnie ciężko byłoby jeszcze coś urwać.
Ostatni kilometr kilka sekund poniżej 5 minut. Po raz pierwszy 4-ka z przodu :) Finisz nie jest już tak ekstatyczny jak 5 lat temu. Nie gram sobie w głowie Vangelisa :) Moja rodzina kibicuje po prawej stronie, mam jeszcze siłę aby pomachać, spiąć się na ostatnie kilka kroków i wpaść na metę z czasem 51 minut 58 sekund. Tutaj właśnie jest moje miejsce. I choć biegałem już w Gdyni w 47 minut to właśnie ten pogrubiony czas jest moją "nową życiówką".
Po biegu 100 metrów marszu, medal na szyje, chip do pudełka, butelka wody i kubeczek napoju imbirowego od Biowaya.
- To co? Nie udało się tę minutkę szybciej? - przywitała mnie moja małżonka
No nie udało :) Ale 51 minut z przodu to też fajnie na ten etap w moim życiu. Obiecuję, będę się starał bardziej.
Po biegu poszliśmy na gofry, dzieciaki pobawiły się bańkami mydlanymi, a ja wykonałem historyczne zdjęcie pod fontanną odwołujące się do fotografii sprzed 5 lat.
Na koniec kilka słów ogólnego podsumowania. Przestałem biegać w Gdyni, kiedy liczba zawodników na starcie przekraczała 6 tysięcy. Chociaż organizatorzy starali się jak mogli aby było wszystko idealnie, to z samego faktu tak dużej liczby osób stała się to impreza głównie dla biegaczy, podczas kiedy reszta rodzin musiała się gnieść na przepełnionych chodnikach lub stać w kolejce do stolika w knajpie. Taka impreza ma sens, kiedy staje się wydarzeniem rodzinnym, gdzie tak jak dziś można przyjechać całą familią, pospacerować po Gdyni, nie zgubić się i nie tracić czasu na wzajemne szukanie się w tłumie. Oczywiście dla organizatorów to gorzej, bo mniej ludzi = trudniej ze sponsorami. Dla mnie zadecydowanie lepiej. Nasycenie na poziomie 3 tysięcy daje optymalny balans by poczuć się miło i wyjechać stąd ze stwierdzeniem, że "Gdynia to całkiem fajne miasto" :)
Mniej więcej w okolicach 6,5 km jest ostro pod górkę i nawrotka. Nie zwalniam tempa ani przez chwilę, ale na samej górze serce chce mi wyskoczyć z klatki. W tym momencie ostatecznie żegnam się z szansą na złamanie 50 minut. No nie da się. Musiałbym ostatnie 3 km pobiec w tempie 4:30 min/km. Nie przy tej pogodzie. Naprawdę daję z siebie wszystko i czuję się z tego powodu szczęśliwy.
Nie biegnę tutaj, aby się pokazać. Albo aby zaliczyć bieg, odhaczyć, powiesić medal na wieszaku dla krawatów. Nie biegnę też po to aby napisać relację na blogu, ani po to aby się pochwalić przed znajomymi. Biegnę tutaj po to, aby się sprawdzić, aby dać z siebie wszystko, aby wpaść na metę ze świadomością, że ekstremalnie ciężko byłoby jeszcze coś urwać.
Ostatni kilometr kilka sekund poniżej 5 minut. Po raz pierwszy 4-ka z przodu :) Finisz nie jest już tak ekstatyczny jak 5 lat temu. Nie gram sobie w głowie Vangelisa :) Moja rodzina kibicuje po prawej stronie, mam jeszcze siłę aby pomachać, spiąć się na ostatnie kilka kroków i wpaść na metę z czasem 51 minut 58 sekund. Tutaj właśnie jest moje miejsce. I choć biegałem już w Gdyni w 47 minut to właśnie ten pogrubiony czas jest moją "nową życiówką".
Po biegu 100 metrów marszu, medal na szyje, chip do pudełka, butelka wody i kubeczek napoju imbirowego od Biowaya.
- To co? Nie udało się tę minutkę szybciej? - przywitała mnie moja małżonka
No nie udało :) Ale 51 minut z przodu to też fajnie na ten etap w moim życiu. Obiecuję, będę się starał bardziej.
Po biegu poszliśmy na gofry, dzieciaki pobawiły się bańkami mydlanymi, a ja wykonałem historyczne zdjęcie pod fontanną odwołujące się do fotografii sprzed 5 lat.
13 maja 2018 |
11 maja 2013 |
Na koniec kilka słów ogólnego podsumowania. Przestałem biegać w Gdyni, kiedy liczba zawodników na starcie przekraczała 6 tysięcy. Chociaż organizatorzy starali się jak mogli aby było wszystko idealnie, to z samego faktu tak dużej liczby osób stała się to impreza głównie dla biegaczy, podczas kiedy reszta rodzin musiała się gnieść na przepełnionych chodnikach lub stać w kolejce do stolika w knajpie. Taka impreza ma sens, kiedy staje się wydarzeniem rodzinnym, gdzie tak jak dziś można przyjechać całą familią, pospacerować po Gdyni, nie zgubić się i nie tracić czasu na wzajemne szukanie się w tłumie. Oczywiście dla organizatorów to gorzej, bo mniej ludzi = trudniej ze sponsorami. Dla mnie zadecydowanie lepiej. Nasycenie na poziomie 3 tysięcy daje optymalny balans by poczuć się miło i wyjechać stąd ze stwierdzeniem, że "Gdynia to całkiem fajne miasto" :)
Skoro historia zatacza krąg, to czekam z utęsknieniem na reaktywację TCT ;)
OdpowiedzUsuńTCT? :) Masz na myśli tych kolesi co chcieli nam bezrefleksyjnie ukraść nazwę?
Usuń