czwartek, 17 maja 2018

"Nie ma to jak jebnąć se 85km w środę :)"

Chciałbym nazwać ten post "Kaszubska Poniewierka" ale nie mogę, bo to nazwa zastrzeżona przez Mariusza Adamczuka. Poza tym pewnie jeszcze będzie szansa, aby inny post w przyszłości tak nazwać... Pozostaje mi zatem druga z opcji tytułowych, także nie mojego autorstwa lecz Kuby Dreasa, zaczerpnięta z komentarza pod trasą na endo.


Nie wiem jeszcze czy dam radę napisać całość dzisiaj, ale przynajmniej zacznę teraz, na tych najczystszych emocjach, na endorfinach, w stanie kiedy zamykając oczy wciąż widzę jak biegnę...

Zaczęło się od tego, że Dominik bardzo chciał pobiec treningowy maraton. Każdy taki bieg wymaga czasu, a będąc rodzicami poświecenie czasu z weekendu jest dużo bardziej bolesne niż poświecenie go w tygodniu, kiedy dzieci są w szkole... no chyba, że jest akurat wywiadówka...

No i kiedy uzgadnialiśmy z Dominikiem szczegóły powtórki epickiego Maratonu Amber sprzed 4 lat w dyskusje wdarł się Michał.

-"Hej chłopaki, a ja planuję pobiec sobie treningowe 80 km w kierunku Wieżycy z Piotrem jakoś w podobnym momencie"

No i się zaczęło. Czy środa czy czwartek? Czy o 6 czy o 8? Czy na mostku na Kowalach czy w Otominie się spotykamy? Jak baby dosłownie. W końcu stanęło, że spotykamy się na mostku w Kowalach w środę o 7:45.

Środa 7:45

Dobiegamy z Dominikiem do mostku. Michał z Piotrem są od kliku krótkich chwil. Wymieniamy pierwsze serdeczności i uszczypliwości i zaczynamy bieg...

Po 50 metrach Dominik skręca na przejście dla pieszych i przekraczamy ulicę, biegniemy w dół w kierunku Straszyna. Po kilkuset metrach w końcu pytam:

- Hej, ale czemu biegniemy na Straszyn? Chcemy atakować Wieżycę od południa?
- No ale jaką Wieżycę? Nie biegniemy odwróconej pętli Amber Maratonu? - pyta Dominik
- ???
- ???
- ???
- No nie miało być tak, że trochę lecimy razem a potem chłopaki się odłączają a my się zastanawiamy co dalej? - brnie Dominik
- ???
- ???
- ???
- No nie, lecimy na Wieżycę, a my się zastanowimy patrząc na nasze siły gdzie się odłączyć - tłumaczę
- No to źle lecimy :)

Wyjąłem komórkę i raz jeszcze sprawdziłem, że najszybsza droga na Wieżycę prowadzi przez Otomin, Sulmin, Przyjaźń, Borcz, Egiertowo. 37 km ode mnie z domu. No ale jesteśmy już w ćwierci drogi na Straszyn i w tym wypadku trzeba skierować się na Kolbudy, Łapino, Kamelę i dopiero potem na Egiertowo. 40 km w jedną stronę.

- Dominik, ale ja chcę lecieć na Wieżycę. Podoba mi się ten cel - coachowałem Dominika na boku.

W końcu chyba się dogadaliśmy. Piotr i Michał trenują do biegu, o którym normalni ludzie nie myślą. Do biegu długiego jak 6 maratonów jeden po drugim w połowie lipca. 240 km. Dla nich dzisiejszy bieg to po prostu krótki trening. Przyjęli strategię 500 metrów biegu i 500 metrów marszu. Taki podział dawał tempo w okolicach 7:30 min/km. Całkiem sympatycznie jak na pagórkowaty ultra-trening. My z Dominikiem trzymaliśmy się ich zasad od czasu do czasu tylko kontestując ich matematyczne wybory słowem:

- Debil

Najczęściej wypowiadanym kiedy Garminy dyktowały im bieg pod górkę i spacer z górki. Wtedy te zasady łamaliśmy zbiegając z górki i wchodząc pod górkę w bardziej naturalnym dla biegacza interwale. No ale dla mnie i Dominika to była zabawa, a dla Piotra i Michała - trening.

W tym momencie wspomnę o pogodzie. Było ciepło. Niebo czyste. Nawet gorąco. Ja czapeczkę wziąłem w ostatnim momencie wyjścia z domu (pakowałem się w 10 minut rano i wziąłem tylko fundamenty czyli plecak, dwa softflaski, 3 kanapki z razowca, kilka paczek sezamków i 50 zł). Dominik czapeczki nie wziął. Zapytany dlaczego nonszalancko odpowiedział:

- Przed słońcem chronią mnie włosy.

Pierwsze interwały mijały w rakietowym tempie. Marsz-bieg. Marsz-bieg. I kolejne kilometry za nami. Wróciliśmy na ścieżkę na Kolbudy. Potem na Łapino. I wreszcie odbicie od ruchliwej drogi, biegnąc przy brzegu jeziora Łapińskiego poczuliśmy trochę klimatu naszego biegu z Kolana na Hel... Brakowało tylko psa-ultra, który wtedy towarzyszył nam w podobnej scenerii przez kilka kilometrów.


Kaszuby są piękne. I chyba najpiękniejsze kiedy wiosna kwitnie w pełni. Kiedy trawy nie będą już zieleńsze, słońce pali nasze czapki/włosy a na polach zaczynają kwitnąć truskawki. Czasem za płotem siedział na belach słomy jakiś kozioł, a za płotem pasły się krowy i konie. Już 20 km od Gdańska świat jest całkiem inny.

Czas płynął szybko. Nie pamiętam czy nawet jakoś dyskutowałem z Dominikiem, że jak chce wracać to sam, bo ja biegnę dalej w kierunku Wieżycy - ponad 320 metrów nad poziomem morza, najwyższe wzniesienie w województwie pomorskim, a na samym szczycie stoi Kaszub i kasuje 6 zł za wejście na wieżę.

Dobiegamy do Kameli, kilka kilometrów dalej jest Egiertowo i pierwszy na naszej trasie przystanek. Trzeba w sklepie uzupełnić płyny i coś zejść. Z racji, że jeszcze dzisiaj nie piłem kawy wybieram jogurt o smaku espresso i piwo 0%. Do pustych softflasków wlewam izo pół na pół z wodą. Michał w tym czasie formuje w dłoniach "kaszubskiego hot-doga".


Na murku przed sklepem rozstawiamy nasze zapasy. Po lewej Michała. Po prawej u góry Piotra. Po prawej u dołu moje. Dominik kupuje tylko jednego radlera.


Pojąc się i jedząc zastanawiamy się jak zrobić ostatnie 6 km do szczytu. Najszybsza droga jest najgorsza, bo prowadzi poboczem krajówki. Huczy od TIRów tak, że nie da się rozmawiać. Ale 2 km stąd można wskoczyć na czarny szlak, nota bene końcówkę trasy Kaszubskiej Poniewierki i dobiec nim pośród pól i lasów na sam szczyt. Nie zastanawiamy się długo i obieramy tę ścieżkę.



Mój znajomy Przemek Rudź, geograf kosmosu i kompozytor el-muzyki powiedziałby pewnie słowo: "Cudownie". Tak właśnie jest. Z daleka widzimy nasz cel - sam szczyt Wieżycy. Podążamy czarnym szlakiem i już wizualizujemy sobie co zobaczymy z platformy widokowej.


Robimy pierwsze wspólne zdjęcie na tej wyprawie i podążamy dalej.


I jest tak cudownie, że.... zgubiliśmy szlak. Zorientowaliśmy się, kiedy wyszliśmy tuż obok drogi krajowej, z której uciekliśmy 2 km wcześniej, ale robiąc w tym samym czasie jakieś 7 km. Cudownie :) Wprowadzamy szybkie korekty, zastanawiając się jak to się stało, że widząc szczyt poszliśmy kilka km obok. Byliśmy już na przystanku PKP Wieżyca, teren wydawał się znany i to nas zgubiło :)


W końcu ponownie weszliśmy na szlak. Ostatni kilometr to podejście o średnio-łagodnym nachyleniu.


W tym momencie, kiedy nogi rwały nam się do przodu aby uczcić półmetek naszej wyprawy coraz częściej spoglądaliśmy do tyłu szukając między drzewami czerwonej koszulki Dominika. A nasz przyjaciel nie tylko nie radził sobie na podejściach, ale też i odstawał na prostym i nie truchtał na zbiegach. Czyżby włosy słabo osłaniały od słońca? A może za mało wypił? A może po prostu mój Pan Myiagi przekazał cała swoją siłę mi. A siła jest constans i jak w japońskich kreskówkach stracił wszystkie swoje atuty.

W trójkę: Piotr, Michał i ja dotarliśmy na szczyt pierwszy i zakupiliśmy od Kaszuba trzy wejściówki na wieżę po 6 zł. W końcu dotarł Dominik i wyszeptał:

- Mi nic nie kupujcie, ja muszę poleżeć w cieniu na ławeczce

Zmotywowaliśmy go, że nie wyobrażamy sobie zdjęcia na górze bez niego. Udało się :)





 Na dole wieży zrobiliśmy jeszcze sobie sesję legitymacyjną do karty ultrasa:




Na moim endomondo wybił 44 kilometr. Wszystko wskazywało na to, że ani nie zdążymy z Dominikiem na wywiadówkę do naszych córek, ani tym bardziej nie wrócimy do domu na obiad :) Co więcej najkrótsza ze wszystkich ścieżek do domu, prowadząca kijowymi fragmentami asfaltu to 37 km. A każda inna jest dłuższa. Nie ma opcji, to będzie bieg dłuższy niż 80 km. Czyli dwa razy dłuższy niż to co rano wydawało się Dominikowi, że planował.

Ruszyliśmy do Egiertowa. Tym razem nie robiąc 12-kilometrowego obejścia, ale jedną z szybszych ścieżek, trochę po okolicznych wsiach, ale niestety też trochę krajówką :/


To co zajęło nam prawie 2 godziny w jedną stronę, tym razem zamknęliśmy w 45 minutach. Biegło się wciąż sprawnie, żwawo i z żartem - ścigałem się z Joszczakiem o to, kto będzie na prowadzeniu. Dotarliśmy do tego samego sklepu i po raz ostatni uzupełniliśmy zaopatrzenie.


Góra lewa - Michał. Góra prawa - Piotr. Dół lewy - ja. Dół prawy - Dominik. :) No właśnie... Dominik znów kupił sobie radlerka i na tym skończył. Ja tymczasem wyciągnąłem z jego nauk, że trzeba zjeść i owoc i warzywo. Dlatego zamiast jakiś ciasteczek jak wcześniej bywało zaopatrzyłem się w pomidora i jabłko.

Zanim ruszyliśmy spod sklepu nastąpiła narada wojenna. Bo czy lepiej lecieć 7 km asfaltem wśród smrodu samochodów czy 10 km mniejszymi, w tym leśnymi dróżkami. Wygrała opcja nr 2, która była jakieś 22 minuty dłuższa.

- To było warte każdej straconej minuty - podsumował Piotr, kiedy osiągnęliśmy 30 minut później stan leśnej ciszy

I tak biegliśmy założonym interwałem w trójkę.... no właśnie... w trójkę... od czasu co czasu na trudniejszych rozdrożach czekając na Dominika. I kiedy dobiegliśmy do Borcza, a następnie skierowaliśmy się drogą na Przyjaźń zawołałem Michała i powiedziałem mu:

- Lećcie z Piotrem do domu sami. Ja poczekam na Dominika i będę się nim opiekował. Zostało 20 km i damy radę :)


I tyle ich tego dnia widziałem :) Oczywiście upewniali się via telefon czy wszystko ok, ale nie chcieliśmy ich dalej opóźniać. W końcu dzisiaj Real gra w finale piłki nożnej!  :D

Poczekałem na Dominika i chciałem mu dać kulkę mocy, czyli talizman, który własnoręcznie robił Michał z daktyli i fig i zostawił mi specjalnie dla niego.

- Jak to zjem to się porzygam - odparł Dominik
- To może jabłuszko? - próbowałem...
- Aaa, chętnie schrupię - przytaknął

Kiedy Dominik chrupał, powiedziałem mu, że będę czekał na niego w następnej wsi 4 km dalej i dałem wskazówki jak iść.

Ja pobiegłem, czułem moc, jakiej nie miałem dawno. Dochodziliśmy do 70-tego kilometra wyprawy a ja czułem się lepiej niż kiedykolwiek dzisiaj wcześniej. Dobiegłem do sklepu, kupiłem pomarańcze i obierając ją czekałem na Dominika. W międzyczasie schowało się słońce, zaczął wiać lekki wiatr i temperatura spadła o kilka kresek.

Dotarł Dominik, chętnie zjadł część pomarańczy, która dotrwała do jego przyjścia i dalej ruszyliśmy razem. Byliśmy w Przyjaźni i kierowaliśmy się na Sulmin, a dalej Otomin, czyli dobrze znane z naszych treningowych biegów tereny.


Kilka km zrobiliśmy wspólnie marszobiegiem. Starałem się wymyślić dla zabicia czasu jakiś filozoficzny temat, ale nie bardzo mi wychodziło. Dominik cierpiał. Jego kilometry subiektywnie trwały o wiele dłużej niż moje. A mnie roznosiła energia. Nie byłem zmęczony. Trening przynosi rezultaty. Strasznie mnie to cieszyło i bardzo mocno kontrastowało z cierpieniem Dominik.


Dobiegłem do jeziora Otomin i czekając na Dominika zrobiłem pamiątkowe selfie. Mój przyjaciel dotarł chwilę po mnie. Zmarnowany i marzący o kilku minutach na ławeczce.


Ja już czułem finisz. Czułem dom. Chciałem lecieć jak najszybciej. Pobiegłem i mimo prawie 80 km i całym dniu na nogach zacząłem przyspieszać do 6:30 min/km. Kolejny kilometr pokonałem jeszcze szybciej - 5 minut z przodu :) Nogi pędziły tak, że aż żal było się zatrzymywać na ostatnim umówionym przystanku - wysypisku Szadółki Brama A. Kolejny kilometr biegliśmy razem. Dominik napił się wody i zjadł wafelka. Trochę odżył, zaczął truchtać. Byliśmy już niemal przy domu. Zbiornik Świętokrzyska 1 pięknie wygląda w maju o godzinie 20:00. Dookoła trenują biegacze i kiedy się mijamy dziwnie patrzą na moje wzory z soli na koszulce. Endomondo wypowiada słowa: 83 kilometry w 11 godzin.


Chwilę później jesteśmy przy swoich domach. Melduję na messengerze Michałowi i Piotrowi, że dotarliśmy. Oni też już dobiegli. Mam nadzieję, że nie zepsuliśmy im treningu przed 240-tką w lipcu.


Na zdjęciu z umownej mety Dominik na smutną minkę. Ja wesołą. Wiele razy w przeszłości to ja byłem tym, który spowalniał ekipę i doskonale wiem jakie to uczucie. Chyba nikt nie wie tego lepiej niż ja. Ale nikt nigdy nie zostawił mnie samego i zawsze zostałem dowieziony do mety. Nasze emocje są skrajne. Dominik mówi, że to był jego najgorszy bieg ultra w życiu. Ja cały emanuję radością bo jeszcze NIGDY wcześniej nie czułem się tak dobrze po 83 kilometrach. Gdyby ktoś kazał mi pobiec teraz 1 km poniżej 5 minut - zrobiłbym to bez problemu. Dominik będzie pewnie analizował co zrobił źle, a ja - obym nie popadł w pychę, która jak wiadomo - kroczy przed upadkiem.

I jeszcze kilka informacji technicznych:
  • wydałem na: wodę, izotonik, kefir, jogurt kawowy, 2 piwa 0%, pomarańczę, sok multiwitamina 200 ml, jabłko i pomidora, oraz 6 zł wstępu na platformę na szczycie Wieżycy - niecałe 30 zł 
  • z domu zabrałem trzy kanapki z razowca (twarożek, ogórek małosolny) oraz sezamki i wodę.
  • łącznie w trakcie biegu wypiłem 7-8 litrów
  • różnica wagi na starcie i mecie to -3 kg
  • starałem się jeść mniej prostych cukrów niż do tej pory i całkiem dobrze to działa - zero zjazdów energetycznych

W finalnym podsumowaniu chciałbym zaznaczyć, że.... właśnie zapisałem się na Kaszubską Poniewierkę - full dystans czyli 100 km. I zachęcam wszystkich do poznania Kaszub od biegowej strony i zapisywania się na ten bieg [15.09.2018]. Jak mówił Piotr po zdobyciu Wieżycy - "i teraz trzeba stąd zbiec wprost do mety, a ostatnie 400 metrów stokiem narciarskim w dół to najprzyjemniejsza rzecz, jakiej może doświadczyć biegacz"

Relive 'Morning May 16th'

2 komentarze:

Podobne wpisy