Chciałem nie tylko sprawdzić jakie to uczucie robić taką przeplatankę aktywności, ale też zyskać jakiś punkt odniesienia. Przez chwilę myślałem nawet o 70,3 mili... ale wystraszyłem się bolącego tyłka. Ten rower szwagra to góral z bardzo wąskim siodełkiem. Dwa miesiące temu kiedy przejechałem się nim 30 km chodziłem potem trochę szerzej niż zwykle. Poza tym robienie 90 km na góralu głównie po leśnych ścieżkach zajęłoby mi chyba z pół dnia.
Wymyśliłem więc, że zmierzę się dystansem tzw. olimpijskim: 1,5 km pływania, 40 km na rowerze i 10 km biegu. Czyli takie mniej więcej 1/4 Ironmana z trochę dłuższym pływaniem.
Basen w Chojnicach otwierają o 7:00. Niewiele później zameldowałem się na swoim torze i spokojnie, bez żadnego ciśnienia sobie pływałem. 750 metrów kraulem i 750 stylem klasycznym. Mam taki problem z kraulem, że ciągle przyspieszam ponad swój komfort oddechowy. Nigdy nie nauczyłem się tego stylu na tyle dobrze, aby pływać tak godzinami. W teorii wszystko jest ok, w wydolności też, ale najlepiej mi się pływa, kiedy jest ktoś wolny na torze ze mną. Wtedy zamiast wyprzedzać mogę płynąć za tą osobą w jego tempie, nie przyspieszam i jest ok. Ale kiedy tylko widzę wolną przestrzeń przed sobą to po 100-150 metrach muszę na jedną długość przejść do żabki i uspokoić oddech :) Nauczyć się porządnie kraula to jedna z tych 100 rzeczy, które muszę zrobić przed śmiercią. 1500 metrów stuknęło w 35 minut, ale ani przez chwilę nie ścigałem się z czasem. Gdybym poszedł w trupa to myślę, że 27-28 minut jest realne.
Strefa zmian nie wyglądała tak jak na zawodach, bo po wyjściu z toru poszedłem się przebrać w szatni, zapłacić za basen i dojechać 2 km samochodem pod dom :) Dopiero wtedy wskoczyłem na rower. Wybrałem trasę, którą najlepiej znam, bo dziesiątki razy nią biegłem. Ścieżka rowerowo-piesza rozpoczyna się tuż obok domu Teściów i przez pierwsze 5 km prowadzi bokiem asfaltowej drogi do Charzyków. Tam trzeba trochę zwolnić bo na promenadzie pojawili się już pierwsi spacerowicze. Ale od 7 km betonowa kostka zamieniła się leśną, utwardzoną ścieżkę, pofalowaną o wiele bardziej niż równolegle biegnący asfalt. Ten fragment trasy przypomina interwały. A ja praktycznie dopiero uczyłem się na jakiej przerzutce najlepiej jest je pokonywać. Zajęło mi to następne 20 km zanim jako tako opracowałem najbardziej dla mnie efektywne przełożenia.
Ponieważ chciałem zrobić dokładnie 40 km, kiedy endomondo wypowiedziało połowę tego dystansu (tuż przed Chocińskim Młynem) nacisnąłem hamulce i po prostu zawróciłem. Powrót wyglądał dokładnie tak samo :) Starałem się trzymać tempo 3 min/km co udawało się bez większego wypruwania żył... Ale cały czas w głowie miałem swój 30-kilometrowy przejazd na rowerze sprzed dwóch miesięcy, gdzie końcówkę zrobiłem na oparach. Tym razem nic takiego nie nastąpiło. Nawet ostatnie 5 km pod górkę poszło bez większego dramatu. 40 kilometrów zrobiłem w 2 godziny 6 minut.
Patrząc na wyniki w pierwszych z brzegu zawodach triathlonowych na tym dystansie - mało kto robi 40 km roweru wolniej niż 1,5 godziny. Czyli do poprawy jest sporo. Choć na pewno trochę by dała przesiadka z górala na "szosę" i zamiana utwardzonych ścieżek leśnych na asfalt :) Może nawet więcej niż mi się wydaje, ale ja ... po prostu nigdy w życiu nie jeździłem na "szosie". Kupić sobie "szosę", nauczyć się na niej jeździć i nie trafić na SOR to kolejna ze 100 rzeczy, które chciałbym zrobić przed śmiercią.
Druga strefa zmian była dużo krótsza. Po prostu oparłem górala o ścianę, wskoczyłem do domu na kilka łyków wody, chwyciłem słuchawki i wybiegłem. I nagle SZOK!! Uczucie takie jakie towarzyszy kierowcom po zjeździe z autostrady do miasta. Wydaje się, że stoję w miejscu! Świat przesuwa się wolno jakbym był żółwiem na spacerze. Do tego sam krok wyjęty wprost z Ministerstwa Głupich Kroków. No i jeszcze kompletny brak luzu...
Przez 2,5 godziny czekałem na ten bieg, jako na koronną dyscyplinę. Miałem jakoś przetrwać rower aby zrelaksować się na ostatnich 10 km. A tymczasem tęskniłem za rowerem i dwukrotnie większą prędkością przemieszczania się. Założyłem słuchawki i włączyłem Milenę - Nosowskiej. Kiedyś bardzo lubiłem tę płytę ale dziś wyłączyłem w połowie pierwszego kawałka. Spróbowałem Mirę Kubasińską, ale też nie dałem rady choć jednego utworu. Mirę wymieniłem na Za ostatni grosz - Budki Suflera i tutaj ustanowiłem rekord, bo wysłuchałem tytułowej kompozycji w całości. Minął trzeci kilometr... nogi zaczęły jako tako pracować, choć tempo od samego początku było takie same, w okolicach 5:50 min/km. W tym tempie biegam aktualnie codzienne treningi, ale dziś wydawało się mega ślamazarne. Co więcej musiałem się skupiać na tym aby biec. Nie byłem wyczerpany, nogi działały, płuca też, ale mimo to musiałem cały czas być skupiony i niemal mówić do swojego ciała prawa, lewa, prawa, lewa... Podjąłem też czwartą próbę muzyczną: Republika - Nieustanne Tango. I ta płyta wreszcie zagrała jak trzeba. Zacząłem słuchać muzyki i przez dłuższą chwilę nie musiałem skupiać się na biegu. Ostatnie 5 km pobiegłem dokładnie trasą biegu parkrun Charzykowy. Skończyłem po 58 minutach. Gdybym się ścigał z czasem na pewno parę minut było do urwania.
Zdjąłem buty i wszedłem do jeziora łapiąc pierwsze refleksje po tzw. "dystansie olimpijskim w triathlonie". Trochę ponad 3,5 godziny. Teoretycznie zmieściłbym się limicie większości zawodów (4 godziny). Ale zakładając, że zamiana górala na "szosę", a ścieżki w lesie na asfalt dałaby mi 30 minut ekstra to już bym był w 2/3 stawki :)
W sklepie spożywczym kupiłem sobie kefir, wodę i spacerem skierowałem się do domu. Daleko nie przeszedłem bo po 15 minutach z drogi zgarnęła mnie żona.
Refleksje:
- Polemizowałem już kiedyś z Waldkiem Misiem na temat tego czy triathlon jest drogi czy tani. Ale tak naprawdę to nie jest problemem, można kupić używany sprzęt w dobrej cenie, która nie wywróci budżetu. Wystarczyło by przez pół roku nie kupować płyt i whisky i by się uzbierało. Problem jest natomiast taki, że wymagania sprzętowe tworzą pewnego rodzaju elitarność tego sportu. Wiadomo - rower sam nie jedzie, ale mimo wszystko w bieganiu sprzęt nie odgrywa takiej roli. Po prostu nie da się wydać na sprzęt do biegania więcej niż 2k a w triathlonie 100k się da. Mylę się?
- Przeszkadzają mi mentalnie wykluczenia sprzętowe na zawodach. Ciężko jest znaleźć zawody, gdzie można wystartować bez pianki i na góralu. A nawet jeżeli można, to (patrz punkt powyżej) czułbym się jak klaun.
- Triathlon nie wydaje mi się tak romantyczny jak bieganie. To nie jest sport generyczny, ale wyprodukowany w inkubatorze. Nie wiem czy będę w stanie się zakochać :)
- Chociaż z drugiej strony jest coś takiego jak HardaSuka, którą obserwuję od pierwszej edycji. To taki triathlonowy odpowiednik górskich biegów ultra. HardaSuka jest romantyczna :)
- Brakuje (albo nie potrafię znaleźć) oddolnych małych triathlonowych inicjatyw na zasadzie: przepłyńmy jeziorko, pojeździjmy rowerami po lesie a na końcu obiegnijmy je dookoła. Nie koniecznie od razu muszą to być wielokrotności Ironmana dla najtwardszych śmiałków. Chodzi mi o bawienie się dystansami w zależności o miejsca, gdzie odbywają się zawody - tak samo jak jest w biegach górskich, zamiast mierzenia ich metrówką na zasadzie podziału Ironmana na idealnie proporcjonalne mniejsze części.
* * *
Mój dzisiejszy triathlon miał jeszcze jedną strefę zmian i jeszcze jeden etap.
- Skoro miałeś czas dla siebie, to teraz poświęć trochę czasu dla rodziny - poinformowała mnie małżonka :)
Przebrałem się ponownie w slipki basenowe i poszedłem z dzieciakami zjeżdżać rurą. Wszedłem tymi schodami do rury kilkadziesiąt razy i tyle samo razy zjechałem rurą z synem na rękach. Teraz naprawdę zasługuję na medal :)
U nas są GoTri (200 m pływania, 10km na rowerze i 1mila lub 2,5km biegu) można wystartować na jakimkolwiek rowerze (zalecają tylko zdjąć koszyk na zakupy, bo będzie mało aero :P ) braliśmy już udział w 3 takich imprezach. Nikogo nie wykluczają, wiek od 14 do prawdopodobnie 80.
OdpowiedzUsuń