poniedziałek, 7 maja 2018

Dzień konia

Dzień konia - tak zwykliśmy mówić po treningu, albo zawodach, kiedy wszystko wyszło jak należy, kiedy plan został zrealizowany z nawiązką i z super dobrym samopoczuciu. Ale dzień konia nie jest wcale taki losowy i z punktu widzenia fizjologii nieprzewidywalny. Tylko, że nam amatorom, po prostu nie chce się bawić w algorytmy przewidywania chwilowych skoków formy i dlatego takie treningi jak mój dzisiaj są po prostu zaskoczeniem.


Po prostu wyszedłem zrobić wieczorną 15-tkę. Tak się zaczęło. Na uszy słuchawki, na nogi buty i w drogę. Nie wymyślałem żadnej trasy, po prostu chciałem pokręcić ósemki po zbiornikach. Tak jak piszę ostatnio w co drugim wpisie - zaliczam biegowy restart. Ale nie taki wydumany, tylko prawdziwy, taki, do którego zmusiło mnie życie, a raczej zmusiłem siebie sam. Wymazałem wszystkie swoje dotychczasowe rekordy i zaczynam od nowa. 4 miesiące temu nie byłem w stanie przebiec 5 kilometrów bez przechodzenia do marszu. 3 miesiące temu potrafiłem już trzymać tempo 7 min/km. 2 miesiące temu zacząłem zbliżać się do złamania 60 minut na 10 km. Wczoraj na parkrunie przebiegłem 5 km w 25 minut 15 sekund i na mecie dyszałem jak parowóz. To był bieg, który był niemal na granicy moich możliwości. Minęło 36 godzin i wyszedłem zrobić 15 km na zakończenie tygodnia i ... nagle okazało się, ze tempo 5:45 jakie sobie założyłem jest o wiele za wolne. Podkręciłem trochę i wciąż oddech, nogi, głowa pracowały w trybie spaceru. Optimum osiągnąłem dopiero kiedy zacząłem biec w tempie 5:00 min/km. Bez zadyszki, bez zmuszania się, z czystą przyjemnością, na fali, do przodu... Oczywiście dla wielu z Was takie tempo może być spacerem o każdej porze dnia i nocy i nie ma nic z dnia konia. Ale przeliczcie względem siebie biorąc czas ostatnich zawodów na 5 km, gdzie wpadliście półżywi na metę i następnego dnia w tym tempie robicie 3 razy dłuższy dystans z uśmiechem na twarzy bez zadyszki.

Moje środkowe 10 km z całej 15-tki pobiegłem w niecałe 51 minut. To jest o ponad 5 minut szybciej niż kiedykolwiek wcześniej w tym roku. Dlaczego? Co takiego się stało, co muszę zapamiętać aby dzień konia powtórzyć na zawodach?
  • Pora dnia. Ja nie jestem "porannym biegaczem" i zawsze lepiej biega mi się wieczorem. Rano rozruch bywa dla mnie ciężki.
  • Temperatura. Zadziwiają mnie biegacze ubrani w ciepły wiosenny dzień od stóp do głów, łącznie z kurtką wiatrówką i polarową czapką. Ja gotuję się od samego patrzenia na nich. No chyba, że są to bokserzy, którzy wytapiają się przed ważeniem. Dziś wieczorem był przyjemny chłód, kiedy zaszło słońce zrobiło się ~12 stopni. Idealnie na krótkie spodenki i t-shirt. 
  • Dawno temu po obiedzie. Największy problem z odpowiednią porą na bieganie wynika z rodzinnego planu posiłków. W weekend można to lepiej zaplanować. Na przykład zjeść obiad o 14:00 a pójść biegać 6 godzin później. Jak powiedział niedawno ironicznie Dominik - "credo każdego dietetyka to 5 posiłków dziennie", ale praktyka pokazuje, że znacznie lepiej biega mi się, kiedy żołądek całkowicie odpoczywa i dawno temu zapomniał, że coś trawił. 
  • Dojście do granicy dzień wcześniej. Kolejny raz zaliczam duży, skokowy, progres dzień lub dwa po bardzo mocnym krótkim biegu, albo po treningu interwałów, po którym szukam płuc w trawie.
Na koniec jeszcze o płycie, która mi dziś towarzyszyła. Po raz pierwszy usłyszałem ją wczoraj... przez sen. Kiedy rodzina zasnęła w swoich pokojach, a ja postanowiłem jeszcze poprzerzucać kanały w TV nagle zorientowałem się, że... ciągle słucham radia z pilotem do tv w reku i nie mam motywacji aby wcisnąć jakikolwiek przycisk. Z głośników wydobywa się mieszanka jazzu i sceny Canterbury... nie znałem tego utworu, ale muzykę jakby tak... na myśl przyszło mi Soft Machine. Postanowiłem dotrwać do końca aby usłyszeć od prowadzącego cóż to takiego... .... .. .. no i zasnąłem :)

Rano pierwszą rzeczą jaką zrobiłem do przejrzenie playlisty "Trójki" z okolicy godziny 22:30. Z kilku typów, które podejrzewałem okazało się, że byłem bardzo blisko. Utwór, przy którym zasnąłem pochodził z płyty Shleep - solowego wydawnictwa Roberta Wyatta - perkusisty Soft Machine.  "Shleep" - wg jednej z definicji tego słowa oznacza ono liczyć owce (sheep) tak długo aż przyjdzie sen (sleep). Cóż więcej mam dodać? :)

Słuchając jej dzisiaj wpadłem także w podobny trans. Tempo, które bardzo zbliżyło się do 5:00 min/km nie było tempem walki ale zaczęło dawać mi wewnętrzny spokój. Nie męczyłem się, oddychałem głęboko, ale spokojnie. Stawiałem równe kroki i próbowałem zrozumieć skąd taki nagły i duży skok biegowego samopoczucia.

* * *

"Po tylu latach biegania i tylu maratonach czy ultra to powinno być normalne Panie" - tak podsumował mnie Joszczak kiedy pochwaliłem się dzisiejszym biegiem. 

"Dobra wracam do gran Derbi:-) A nie mi tu marudzisz bo przebiegłeś 15 km w 1,5 godziny" - dodał po chwili.

Zaraz zaraz, 15 km to ja zrobiłem w godzinę osiemnaście!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobne wpisy